„Przekrój”
datowany na 2 października 1966 roku sporo miejsca poświęcił książkom.
Poza
stałym cyklem „Czytać albo nie czytać”,
prezentującym wydawnicze nowości (tym razem nic ciekawego, poza nieznanym mi
dziełem Antoniego Słonimskiego „Jawa i mrzonka”), całą stronę zajęła ankieta
skierowana przez redaktorów „Przekroju” do dyrektorów czterech największych
ówcześnie polskich wydawnictw, tj. Państwowego Instytutu Wydawniczego, Książki
i Wiedzy, Czytelnika oraz Państwowego Wydawnictwa Naukowego. Każdy z nich miał
odpowiedzieć na pięć pytań, w tym o wysokość nakładów i ilość zatrudnianych
osób, najbardziej rozchwytywaną przez czytelników książkę, książkę uważaną za
najwybitniejsze osiągnięcie wydawnictwa, wschodzącą młodą gwiazdę polskiej
literatury oraz ulubioną książkę dyrektora wydawnictwa.
Po
zapoznaniu się z treścią odpowiedzi popadłam w głęboką zadumę, by nie
powiedzieć: w stupor dysocjacyjny.
Taką
reakcję wywołały u mnie głównie podawane w tekście liczby.
Adam
Ostrowski z PIWu wyznał bowiem, że jego wydawnictwo w każdym roku publikowało wówczas 220 książek
w łącznym nakładzie 4 milionów egzemplarzy! Z kolei „Czytelnik” w roku 1966,
licząc do lipca, wydał 5200 tytułów w nakładzie, phi!, ledwie 90 milionów
egzemplarzy. Każde z wydawnictw zatrudniało zarazem imponującą liczbę
pracowników: PIW – 158 osób, w tym 50 redaktorów i 19 korektorów („prawie wszyscy z wyższym wykształceniem,
przeważnie polonistycznym”); „Książka i Wiedza” – 226 osób, w tym 92
redaktorów; „Czytelnik” – 145 osób, w tym 52 redaktorów, zaś PWN – 848 pracowników,
w tym 298 redaktorów.
W
stupor można popaść, rozważając każdą z tych kwestii z osobna, by nie wspomnieć
o wszystkich naraz. Nie mam wprawdzie dostępu do jakichkolwiek aktualnych danych
dotyczących jakichkolwiek wydawnictw, ale śmiem postawić tezę, że milionowych
nakładów (nieważne: w przypadku pojedynczej książki czy wszystkich wydawanych
łącznie) żadne z nich na oczy nie widziało. Zaryzykowałabym także uwagę, że
gdyby zapytać obecnie o liczbę zatrudnianych osób, oczekując wyłącznie danych
dotyczących osób zatrudnianych w oparciu o umowy o pracę (w 1966 nikt nie
słyszał o „śmieciówkach” czy też o konieczności założenia własnej działalności
gospodarczej), dane byłyby raczej nędzne (mam przy tym wrażenie, że niektóre ze
współczesnych wydawnictw nigdy nie wpadły na możliwość zatrudnienia
jakiegokolwiek redaktora, a słowo „korektor” kojarzy im się wyłącznie z
przyrządem piśmienniczym).
Dalsza
lektura tej ankiety dostarcza kolejnych wstrząsów, kto wie, czy jeszcze nie
groźniejszych dla zdrowia.
Dyrektor
PIW-u, Adam Ostrowski, wyznaje bowiem oto: „Niemal
wszystkie książki PIWu znikają błyskawicznie z księgarń, a większość z nich
sprzedaje się praktycznie spod lady. Od wielu lat sprzedajemy ok. 95% naszych
książek już w roku ich wydania, co jest oczywiście zjawiskiem anormalnym i
niezdrowym, gdyż książki powinny znajdować się w księgarniach w niektórych
wypadkach nawet po 10 latach od wydania.”
Czy
widział ktoś dyrektora, menadżera z prawdziwego zdarzenia, który
chciałby sprzedawać swój towar w ciągu 10 lat?
Czy
widział ktoś książkę, która jest w stanie przeleżeć cierpliwie 10 lat na księgarnianej
półce?
Łatwiej chyba bezpańskiemu psu z Nowego Jorku umknąć ze szponów
rakarza (tak, byłam z dziećmi w kinie na „Sekretnym życiu zwierzaków domowych”), niż współczesnej książce uniknąć skierowania na przemiał po ledwie
kilku latach od jej wydania.
Jeszcze gorzej robi się
czytającemu, gdy zapozna się z dalszym wyjaśnieniem dyrektora Ostrowskiego,
odnoszącym się do tej samej kwestii (tj. zbyt szybkiego znikania książek z
półek).
Tłumaczy on bowiem tak: „Przyczyny tego stanu są ogólnie znane:
ciągle jeszcze mamy zbyt mało papieru, a ponadto – co obecnie jeszcze bardziej
daje się we znaki – nasz zacofany przemysł poligraficzny nie jest w stanie
zaspokoić potrzeb wydawców”.
Czyli: gdyby było więcej
papieru, a przemysł poligraficzny nie był zacofany, nakłady w roku 1966 byłyby
jeszcze wyższe?
Doprawdy, zwykłe
westchnięcie (choćby głębokie) nie pozwala na danie upustu emocjom.
Na szczęście (w każdym
razie z punktu widzenia czytającego ten tekst w roku 2016), także w roku 1966 nie
wszystko udawało się tak, jak sobie to panowie dyrektorzy wyobrażali.
Stanisław Wroński z „Książki
i Wiedzy”, opowiadając o najwybitniejszym, jego zdaniem, osiągnięciu
wydawnictwa, twierdził bowiem tak: „mogę
wymienić dwutomowy album pt. „Polska 1944-1965”. Do tego co o nim napisał Karol
Małcużyński, prof. Konstanty Grzybowski, dyr. R. Tomaszewski i wielu innych,
mógłbym dodać moje osobiste przypuszczenie, iż w miarę upływu czasu będzie on
coraz bardziej interesujący. Za lat 20 czy 50 pożółkłe jego kartki przeglądane
przez nowych czytelników będą swego rodzaju przenośnikiem chwili historycznej,
atmosfery przeszłości, której rangę właściwą nada dopiero odległa przyszłość.”
Obawiam się, że dziś,
czyli 50 lat później, pożółkłych kartek tego albumu nie przegląda niemal nikt
(i to mimo że bez problemu, za całkiem małe pieniądze, można go kupić czy to na
allegro, czy to w antykwariatach), toteż i nikt nie jest w stanie poczuć
zapowiadanej atmosfery przeszłości we właściwej randze. Gdyby jednak ktoś był
gotów podjąć to wyzwanie, proszę donieść o wrażeniach. Jeśli nie uda się dziś,
to może za kolejnych 50 lat?
PS. Szanownych PT
Czytelników tego bloga pragnę w tym miejscu poinformować, że mimo wszelkich
starań nie jestem w stanie obiecać, że kolejne wpisy będą pojawiały się w
miarę regularnie. Co więcej, nie jestem w stanie obiecać, że będę mogła czytać
cokolwiek, co pojawia się na innych, zacnych i wielce przeze mnie cenionych,
blogach. Borykam się ostatnio z szeregiem problemów, natury znacznie
poważniejszej niż brak weny i brak czasu. Czy i kiedy uda mi się je rozwiązać,
nie wiem. Zapewniam jednak, że nie ustaję w wysiłkach:)