środa, 21 października 2015

XVII Konkurs Chopinowski, czyli marzy mi się

W poniedziałek 19 października oraz we wtorek 20 października zrobiłam wyjątek. Włączyłam wieczorem telewizor.
Nie, nie po to, aby obejrzeć dwie przedwyborcze debaty.
Po to, by obejrzeć transmisję finałów Konkursu Chopinowskiego.

Marzy mi się, aby – może nie za pięć, może nie za dziesięć, ale może chociaż za dwadzieścia lat – ten konkurs wzbudzał w Polakach takie emocje jak te zaprezentowane na wyszperanym w sieci obrazku.

źródło zdjęcia; autor Mirek Usidus
Żeby tak się stało, powinniśmy jednak wykonać olbrzymią pracę, zaczynając od podstaw.
Kulturalnego wysławiania się zaczniemy uczyć zaraz potem.

Cóż z tego, że istnieją szkoły muzyczne, kiedy uczy się w nich ledwie garstka dzieci? W tym roku do jedynej działającej w Szczecinie i okolicach publicznej (a więc darmowej) dziennej muzycznej podstawówki przyjęto ich ledwie 75.

źródło zdjęcia

Cóż z tego, że Szczecin może się cieszyć fantastyczną filharmonią, gdy zakup biletów niemal na wszystkie koncerty wymaga posiadania nie tylko sporej ilości gotówki (najlepiej kilku tysięcy złotych, jeśli chce się chodzić na te koncerty w miarę regularnie, do tego z osobą towarzyszącą), ale i wolnego czasu, który poświęci się na odstanie kilku godzin w kolejce (system zakupu biletów jest tak skonstruowany, że w drugiej połowie sierpnia otwiera się możliwość zakupu biletów na wszystkie koncerty w sezonie; jeśli nie kupisz ich od razu na każde wydarzenie, którym jesteś zainteresowany, później nie masz szans).


Cóż z tego, że w szkolnych programach nauczania przewidziane są lekcje muzyki, jeśli brak jest pomysłu (i chęci), by poprowadzić je w sposób prawidłowy, czyli wzbudzający w dzieciach zainteresowanie. Nie każdy musi zostać muzykiem, ale każdy powinien znać nuty i mieć jako takie pojęcie o instrumentach.
Tymczasem mój Starszy dotarł do piątej klasy nie tylko nie odróżniając bemola od krzyżyka, ale i nie umiejąc narysować nuty, nie mówiąc o zagraniu czegokolwiek na czymkolwiek. Poza nerwami matki, która bardzo się wstydzi, że jej własne dziecko jest muzycznym troglodytą, ale naprawdę nie jest w stanie samodzielnie zająć się jego edukacją na każdym z pól.

Wrażliwość muzyczna i – bardziej ogólnie – wrażliwość artystyczna bezsprzecznie łączą się z wrażliwością człowieka w ogóle. Kilka miesięcy temu w tym poście, zamieszczonym na swoim blogu, wspominała o tym pani Marzena Żylińska.

źródło zdjęcia
Natomiast profesor Andrzej Szczeklik w swojej książce „Kore” pisał tak:
W codziennej pracy lekarza wykształcenie muzyczne nie musi być szczególnie pomocne. Słuch lekarski nie idzie w parze ze słuchem muzycznym (…) Byłbym jednak ostatnim, który nie doceniłby udziału muzyki w medycynie. Muzyka kształci wrażliwość lekarza, budzi w nim zmysł harmonii i kompozycji, których zachwianie znajduje swoje odbicie w chorobie.

Tymczasem dziś w programach nauczania, na wszystkich ich szczeblach, zajęcia artystyczne traktowane są jako zło konieczne. O ile w szkołach zaczęto doceniać rolę sportu, o tyle sztuka już dawno została wkopana do narożnika i przygnieciona workiem z piaskiem.

Zastanawiam się czy, a jeśli tak, to kiedy, jest możliwe, aby kształcenie artystyczne zyskało u nas taką rangę jak w innych krajach.

Nie po to, abyśmy zaludnili Polskę rzeszą muzyków, bardziej lub mniej zdolnych.
Po to, aby więcej wśród nas było wrażliwości – na innych, na piękno, na to co dobre. Bo to co się z nami dzieje teraz, napawa mnie przerażeniem.

W czasie przedłużającego się nocnego oczekiwania na ogłoszenie wyników konkursu, zrobiłam szybki przegląd dziecięcej biblioteczki, poszukując w niej książek o muzycznej tematyce. W ostatnich latach wydano ich sporo – cóż z tego, skoro większość to obecnie białe kruki, a w bibliotekach (zwłaszcza szkolnych) występują rzadziej niż białe niedźwiedzie. Im – oraz kilku innym wyszperanym tu i ówdzie książkom o muzyce dla dzieci – poświęcony będzie następny post.
W każdym razie mam taką nadzieję.

niedziela, 18 października 2015

Mity greckie w szkole kiedyś i dziś, czyli równia pochyła

O wszystkim można napisać to samo, ale nie tak samo.

Jeśli tragicznie zginie ktoś znany, Polska Agencja Prasowa poinformuje o tym w zwięzłej notce, zawierającej kilka niezbędnych danych. Prasa codzienna poświęci tej osobie szpaltę lub nawet całą stronę (gdy będzie to ktoś naprawdę znany), na której znajdzie się parę gustownych zdjęć, garść wspomnień, może jakaś anegdota. Brukowce natomiast na pewno spróbują zdobyć zdjęcia z miejsca tragedii, a na pierwszej stronie wytłuszczą efektowny tytuł, zdobny w dramatyczne przymiotniki.

Dokładnie tak samo jest z tym, co rozumie się przez lektury szkolne.

Kiedy byłam pilną uczennicą szkoły podstawowej, oczywistym było, że jeśli chodzi o mity greckie jedyną możliwą lekturą jest „Mitologia” Jana Parandowskiego. Przeczytałam; wrażeń dziś nie pamiętam, ale musiały być pozytywne, skoro moja podręczna biblioteczka mniej więcej w tym czasie wzbogaciła się o szereg książek dotyczących kultury starożytnej Grecji i Rzymu. Pamiętam też jak ślęczałam nad którymś z tomów Encyklopedii powszechnej PWN, usiłując nauczyć się greckiego alfabetu.


Kiedy urodziłam własne dzieci i podrosły one na tyle, że można było uraczyć je krwistymi mitycznymi historiami, odkryłam, że na rynku obrodziło w przeznaczone dla młodych czytelników książki o tej tematyce.
Użyty w nich klucz do trafienia do dziecięcych serc jest różny.



Jedni, jak Katarzyna Marciniak, historyczka literatury i filolożka klasyczna, idą w formę raczej baśniową, niestety nie wolną od dydaktyki. W wydanej przez Naszą Księgarnię „Mojej pierwszej mitologii” autorka snuje opowieści raczej dla młodszych czytelników. Fragmenty drastyczne pomija lub bagatelizuje (te, których pominąć się nie da), dokłada osadzone w wątku opowieści snute przez tatów orłów lub babcie mrówki, a na koniec łopatologicznie tłumaczy pochodzenie i sposób użycia niektórych zwrotów językowych („marsowa mina”, „strzała Amora”, „otworzyć puszkę Pandory”). Gdy dodać do tego słodziutkie i wolne od nagości (a fuj!) ilustracje Marty Kurczewskiej, otrzymamy pozycję w sam raz dla przedszkolnych starszaków.

Na początek chyba jak znalazł. Mi jednak coś nie pasuje. Moim dzieciom chyba też nie, bo po kilku rozdziałach odmówiły dalszej lektury (a było to rok temu, gdy Młodszy rozpoczynał edukację w przedszkolnej zerówce).


Zupełnie inaczej mity w wersji dla dzieci widział Dimiter Inkiow, piszący po niemiecku Bułgar, obdarzony niesamowitym poczuciem humoru (próbka tutaj). Niby różnica jest niewielka – i w przypadku Marciniak, i w przypadku Inkiowa nie ma mowy o epatowaniu przemocą, a używany język jest raczej prosty – jednak ich książki diametralnie się różnią. Być może dlatego, że Marciniak pisze jak ktoś, kto nauczył się wszystkiego, co powinno się wiedzieć o pisaniu książek dla dzieci i teraz próbuje zastosować tę wiedzę w praktyce. Inkiow zaś jak ktoś, kto opowiedział już tysiącu dzieciom tysiące historii.
A że przy okazji ilustracje Wilfrieda Gebharda nie drażnią czytającego dorosłego, to tylko tym lepiej.

Jest jeszcze Grzegorz Kasdepke, o którego dziele nie napiszę jednak niczego, bowiem nie mam go akurat pod ręką, a kompletnie nie pamiętam wrażeń z lektury sprzed ponad dwóch lat.







Gdyby jednak moje dzieci chciały przeczytać coś jeszcze innego, mogłyby sięgnąć po prastary (w każdym razie z ich punktu widzenia) egzemplarz książki Jadwigi Żylińskiej „Oto minojska baśń Krety”. Byłabym zadowolona, bo bardzo lubię ilustracje Elżbiety Gaudasińskiej, a poza tym mogłabym pochwalić się przed nimi taką oto, umieszczoną w książce, dedykacją (patrz w lewo).





Przede wszystkim jednak, tak samo jak po przeczytaniu książek Parandowskiego, Marciniak i Inkiowa, dzieciaki dowiedziałyby się skąd wzięły się te wszystkie historie, dlaczego losy poszczególnych bohaterów potoczyły się tak a nie inaczej, z czego wynikały ich wybory i czym były podyktowane. W ich głowach powstałaby w miarę spójna i logiczna wizja starogreckiego świata, dzięki której w przyszłości łatwiej byłoby zrozumieć im świat współczesny.

Wyobrażenie o tym, że tego rodzaju wiedza jest w ogóle dzieciom potrzebna, mogło powstać chyba tylko w głowie takiego mamuciego rodzica jak ja.

W miniony piątek Starszy, na którego półkach stoją wszystkie wyżej wymienione książki, na półkach rodziców zaś jeszcze kilka innych (wszystkie poświęcone mitologii greckiej i rzymskiej), przyniósł do domu takie coś.


„Wypożyczyłem ze szkolnej biblioteki” – oznajmił, gdy zapytałam, skąd to wytrzasnął.
Pomijając już to, że dzieło jest anonimowe (jedyna informacja w tym zakresie brzmi: „skład tekstu Studio Wydawnictwa Sara”) i że opatrzone jest wstrząsającymi ilustracjami (tu akurat autor jest znany: Jakub Kuźma), w środku jest niczym w „Fakcie”. Nieważne dlaczego i nieważne co dalej, ważne że krwiście i dramatycznie. Z szeregu historii wybrano te najpopularniejsze i najbardziej nośne (o Dedalu i Ikarze, Minotaurze), opowiadając je w sposób niezwykle emocjonalny, z użyciem szeregu niosących spory ładunek dramatyzmu przymiotników. 

„Bestia nie żyje! Ma na co zasłużyła!” – bez trudu mogę sobie wyobrazić wielkie litery na pierwszej stronie brukowca.
Minotaur nieprzytomny runął na ziemię. Tezeusz podszedł do niego z mieczem uniesionym do góry i z całej siły wbił go w serce bestii. Potwór zawył okropnie. Jego oczy zaczęły mętnieć, by po chwili zgasnąć zupełnie. Nie żył”. – tak mogłaby brzmieć relacja z przebiegu zdarzeń w kreteńskim labiryncie, opatrzona zdjęciem minotaurzego ścierwa. Skąd labirynt i w nim Minotaur, dlaczego musiał zginąć – a kogo to obchodzi? Ważna jest akcja, krew i liczba sprzedanych egzemplarzy. Do bibliotek szkolnych nada się jak znalazł.

Nie wiem dlaczego jeszcze trzydzieści lat temu jedenastolatkowie byli uznawani za właściwych adresatów książek Parandowskiego i Żylińskiej, a dziś przerabianie mitologii greckiej ogranicza się do zamieszczonego w podręczniku wyboru co łatwiej strawniejszych fragmentów ich książek. Nie mam pojęcia jak to możliwe, że polonista sugeruje uzupełnienie tej lektury czymś, co w ogóle nie powinno nigdy stanąć na półce z literaturą.

Co gorsza, nie wiem także dlaczego mój własny syn, karmiony od niemowlęctwa literaturą piękną, idzie na łatwiznę, nie próbując nawet zmierzyć się z poważniejszą prozą.
Czuję jednak, że nie urodzi się z tego nic dobrego. Poza dobrymi perspektywami dla właścicieli brukowców.

Jan Parandowski „Mitologia”. „Czytelnik”, Warszawa 1979.
Jadwiga Żylińska „Oto minojska baśń Krety”, ilustracje Elżbieta Gaudasińska. Krajowa Agencja Wydawnicza, Warszawa 1986.
Katarzyna Marciniak „Moja pierwsza mitologia”, ilustrowała Marta Kurczewska. „Nasza Księgarnia”, Warszawa 2013.
Dimiter Inkiow "Najpiękniejsze mity greckie", ilustrował Wilfried Gebhard, tłumaczyła Alicja Lehrke. Media Rodzina, Poznań.
„Mity greckie”. Wydawnictwo SARA, Warszawa 2004. 

niedziela, 4 października 2015

Szczeciński festiwal czytania "Odkrywcy wyobraźni", czyli jeszcze się taki nie urodził, który by momarcie dogodził

Ktokolwiek kiedykolwiek twierdził, że w Szczecinie nic się nie dzieje, w ten weekend musiał to odszczekać. Hau, hau! Działo się aż nadto. W każdym razie jak na możliwości normalnego pracującego człowieka, który w weekend musi nadrobić zaległości nie tylko z minionego tygodnia, ale i sprzed co najmniej kilku tygodni.
Z punktu widzenia książkowego najważniejszym zdarzeniem minionego weekendu był na pewno trzeci już Festiwal Czytania, obdarzony w tym roku nową nazwą „Odkrywcy wyobraźni”.


Program był bogaty i ambitny. Nazwiska zaproszonych osób zapierały dech w piersiach. Rozmach imponował.

To budujące, gdy widzi się Książnicę Pomorską, która mimo pięknego, słonecznego weekendu tętni życiem.

Ekscytujące, gdy można na żywo zobaczyć i posłuchać tych, których na co dzień widuje się tylko w telewizji, a których nazwiska budzą respekt. Anna Seniuk, Zofia Kucówna, Ewa Lipska, Maja Komorowska, Joanna Szczepkowska, Jerzy Bralczyk, Wojciech Pszoniak, Robert Więckiewicz – to tylko niektórzy z nich. Jak powiedział któryś z organizatorów festiwalu – to też sposób, by zachęcić nieczytających do kontaktu z książką w każdej jej formie: drukowanej, czytanej i elektronicznej. Jeśli nie przyjdą dlatego, że lubią czytać, to może przyjdą po to, by zobaczyć znaną z telewizji twarz. A przy okazji, mimochodem, posłuchają i kto wie, może się im spodoba?

To fantastyczne, gdy można zaprowadzić własne dzieci na spotkanie z autorami, których książki znają i lubią. Łukasz Wierzbicki i Paweł Wakuła – dwa razy rewelacja.




Wierzbicki urządził jak zwykle jednoosobowy show, sprawiając że dzieciaki przez 40 minut siedziały jak zaczarowane. Nawet ja, mimo początkowej rezerwy, pod koniec chichotałam razem ze wszystkimi.








Wakuła – niestety zdominowany przez współwystępującego Jarosława Boberka (czytającego jego książki – na żywo i w wersji audiobookowej). Człowiek-orkiestra, piszący i rysujący. Misiowaty niczym niedźwiedź brutalny Leon, bohater jednej z książek jego autorstwa, ale i sympatyczny jak on. No i jego autografy – rysunkowe dzieła sztuki!


Po sporej porcji miodu czas na parę łyżek dziegciu.

To wkurzające, gdy w tym samym czasie odbywa się równocześnie zbyt wiele zdarzeń, a dokonanie wyboru jest bardzo trudne. Rozrzucenie Festiwalu po całym centrum spowodowało, że nawet ktoś, kto gotów był spędzić dzień tylko na kolejnych festiwalowych imprezach, nie był w stanie przemieścić się w porę z miejsca na miejsce. Przykład z niedzieli: o 11.00 na ulicy Wielkopolskiej czytanki dla dzieci z Anną Seniuk, od 12.00 w Książnicy spotkanie z Pawłem Wakułą i Jarosławem Boberkiem. Czas potrzebny na przemieszczenie się z jednego miejsca w drugie to jakieś 20-30 minut (jeśli idzie się z dziećmi). Jakby nie liczyć, nie da rady być i tu, i tu. A taka szkoda.

Czytanie uspokaja i ukulturalnia, ale nawet najkulturalniejszy czytelnik czasem się denerwuje. Byłam tylko w dwóch miejscach: Książnicy i Starej Rzeźni (ulokowanej na ciągle źle skomunikowanej z miastem wyspie Łasztowni) i w obu było podobnie. Brakowało kompetentnych przedstawicieli organizatorów, którzy w razie pojawienia się problemów (a na imprezach takiego rodzaju pojawiają się one permanentnie) wzięliby sprawy w swoje ręce, informując, kierując i uspokajając. Miłe panie i młode wolontariuszki nie zawsze radziły sobie z trudnymi sytuacjami. Brakowało też moderatora, który nadałby kształt niektórym spotkaniom (nie każdy autor i aktor jest perfekcyjnie zorganizowanym i panującym nad salą Łukaszem Wierzbickim). Chaos i rozgardiasz – to źle komponuje się z czytaniem.

A może za wysoki koń? To fantastycznie, że do Szczecina przyjeżdża tyle znanych osób, ale może zamiast na ilość warto byłoby postawić na jakość? Mniej, za to lepiej?

źródło zdjęcia tutaj, autorka: MoWi
Wydarzenie w Starej Rzeźni, które miało być spektaklem na podstawie książki 1945 Magdaleny Grzebałkowskiej okazało się być czymś w rodzaju próby czytanej nie wiadomo czego. Czworo warszawskich aktorów (Sławomira Łozińska, Magdalena Smalara, Adam Woronowicz i Krzysztof Franieczek) pojawiło się na scenie z grubymi plikami kartek. To można by wybaczyć, teksty były długie i niewdzięczne, a czasu na przygotowanie być może mieli mało. Tylko czy na pewno niektórzy z nich, ubrani w stroje sprzed siedemdziesięciu lat, musieli świecić kartkami z pozakreślanymi zielonym markerem fragmentami własnego tekstu? Czy naprawdę nie można było przeczytać tekstu wcześniej, by nie mylić się w trakcie tak strasznie, próbując ukrywać błędy aktorską manierą (celowała w tym zwłaszcza Sławomira Łozińska, która w czasie spektaklu wypowiedziała chyba więcej „yyyy” niż innych słów)? Jedyną osobą, która nie irytowała była Magdalena Smalara, ale samodzielnie nie mogła uratować całości.

Z dobrze poinformowanych źródeł wiem też, że podobnie było podczas Teatrzyku Zielone Oko, w czasie którego zaprezentowano fragmenty słuchowiska według książki Agathy Christie. Rozumiem, że na dźwięk nazwiska Pszoniak (będącego zresztą dyrektorem artystycznym festiwalu) ręce powinny same układać się do klaskania, ale dobrze byłoby na przykład wcześniej poinformować widzów z godziny 15.00, że usłyszą tylko początek, zaś tych z 18.00, że im dla odmiany zostanie zaprezentowany środek słuchowiska, do tego na etapie bardzo wstępnej obróbki.

Reasumując: było nieźle, ale mogło być znacznie lepiej. Za rok? Trzymam kciuki!