„(…)
Witold Wołodkiewicz, specjalista prawa
rzymskiego, objaśniając filozoficzne znaczenie aequitas, słusznej
sprawiedliwości, pisał: „Potrafi ona kojarzyć niezbędny formalizm prawa z
zastosowaniem dobra.”
Stosowanie dobra – często
poprzez interpretację przepisu – wymaga doświadczenia. Trudno zgodzić się z
systemem, kiedy sędzia – jak w Polsce – zaczyna wyrokować, mając 29 lat. Za
mało wie i za mało widział poza uniwersytetem i szkołą sędziowską (życie dzięki
stypendium i pod kloszem). Kto sam nie doznał nigdy rażącej niesprawiedliwości,
kogo nie przeczołgał kafkowski formalizm („przykro mi, taka jest procedura”) –
nie będzie dobrym sędzią. Salomonowej mądrości bożej nie nauczy się w szkole.
Poza tym jej absolwent nie ma odpowiedniej pozycji społecznej ani – co tu kryć –
majątkowej, dającej niezależność.
A ma to być ktoś
wyjątkowy: sprawiedliwy, nieprzekupny, nieposzlakowany. To ostoja obywatelskich
nadziei, że w razie nieszczęścia jest się do kogo zwrócić. Są tacy sędziowie,
sędziowie z powołania. Ale są i inni. Oto przykład. Adwokat ma przekonujący dowód,
że kobieta, nigdy nie karana, trafiła do aresztu bezzasadnie. Łapie sędziego na
korytarzu, ale jest piątek i słyszy w odpowiedzi: - „Proszę przyjść w przyszłym
tygodniu.” Takich oskarża się o bezduszność, rozleniwienie i beztroski bałagan.”
Gdybym przeczytała ten
fragment piętnaście (a może nawet dziesięć) lat temu, z pewnością strasznie bym
się obruszyła. Człowiek w wieku „przed trzydziestką” traktuje siebie bardzo
poważnie.
Kiedy czytam go dzisiaj,
kiwam głową. Przez ostatnie piętnaście (a może i dziesięć) lat zbyt dużo przeżyłam
i zrozumiałam. Za dużo spraw, które zakończyłam dziesięć lat temu, dziś rozegrałabym
całkiem inaczej.
Gdyby Marek Ostrowski
napisał swoją książkę jako dwudziestoparolatek, tuż po zdanym egzaminie
sędziowskim, raczej nie stworzyłby porywającego dzieła. Ponieważ jednak
odczekał dobrych parę lat, mogłam się efektami jego pracy zachwycić.
W Polsce brakuje osób,
które potrafią dobrze pisać o prawie, zwłaszcza tym, które z angielska nazywane
jest „law in action”, a którego nie
uczą na uniwersytetach. Mimo że rynek książek prawniczych jest bardzo bogaty,
niemal nie sposób znaleźć wśród nich pozycji, które spełniają jednocześnie kilka
podstawowych warunków: są napisane ładnym, przystępnym językiem, są merytorycznie
poprawne oraz stawiają właściwe pytania, podejmując próby (i cóż, że czasem z
góry skazane na niepowodzenie) znalezienia dobrych na nie odpowiedzi. Potencjalnych
autorów takich książek trudno znaleźć wśród praktykujących prawników –
większość z nich po pierwsze błyskawicznie i na wskroś przesiąka prawniczą
nowomową, zatracając umiejętność posługiwania się przystępną polszczyzną, zaś
po drugie, ma problem, by z dystansu spojrzeć na świat, w którym funkcjonuje na
co dzień, a który wcale nie jest jedynym światem na ziemi.
Także wśród dziennikarzy
zajmujących się prawem brak jest gwiazd (w dobrym tego słowa znaczeniu). Nie
jest sztuką pójść na salę sądową, na której właśnie odbywa się ogłoszenie
wyroku w głośnej, medialnej sprawie i wyjść z niej tuż po odczytaniu sentencji,
a przed wysłuchaniem ustnych motywów orzeczenia po to, by nadać gorączkową relację
(„jako pierwsi o tym poinformowaliśmy!”), z której nie wynika nic poza
gonieniem za sensacją. Prawdziwą sztuką jest zrozumienie tego, czego było się
świadkiem, dostrzeżenie szeregu niuansów, zwrócenie uwagi na rzeczy pozornie
nieistotne i przełożenie tego na zrozumiały dla ogółu język. Do tego trzeba
jednak pokory, cierpliwości, mądrości i wiedzy. Cechy te nie są jednak częste –
tak wśród dziennikarzy, jak i prawników.
We wstępie do swojej
książki Marek Ostrowski pisze:
„Nie pisałem oczywiście podręcznika, chciałem raczej postawić pytania.
Dlaczego dzieje się tak, a nie inaczej i co warto by zmienić? Zwykle trzeba dać
ludziom więcej swobody i samodzielności, mogą w tym teatrze odegrać mądrzejsze
role. Zebrałem przykłady z Polski, ale że pracowałem też jako korespondent
zagraniczny, jest tu i mieszanka spraw z Ameryki, Francji i Anglii. Porównania
są ryzykowne, ale i pouczające, zwykle dotyczą różnic w czymś, co nazwałbym
filozofią czerwonego światła. W Paryżu, jeśli nie jadą samochody, piesi nie
czekają na zielone i żadnemu żandarmowi nie przyjdzie do głowy żołądkować się w
tej sprawie. W Warszawie policjant nie odmówi sobie przyjemności strofowania, a
nawet ukarania obywatela, choćby ten żadnego zagrożenia nie stworzył. Dlaczego
tak? Mam nadzieję, że czytelnika to zainteresuje.”
Największą zaletą "Teatru sprawiedliwości" są właśnie porównania. Siedząc na co dzień wyłącznie w polskim świecie miewałam niekiedy (zwłaszcza ostatnio) wrażenie, że oto sięgamy dna. Po tej
lekturze ponownie widzę jednak wszystko we właściwych proporcjach – ludzie we wszystkich krajach są tacy sami, nasze problemy już wiele lat wcześniej rozwiązywali
inni. Może nie jest to zbyt optymistyczne, ale na pewno skutecznie leczy z
pokusy ustawienia się na pozycji ostatniego sprawiedliwego, który będzie
walczył do upadłego, niczym błędny rycerz.
Przykładowo, odwołując
się do sytuacji, jaka miała miejsce w amerykańskim mieście Cleveland w roku
1919, autor przywołuje konstatacje dwóch ówczesnych amerykańskich prawników –
Roscoe Pounda i Felixa Frankfurtera:
„Każdy prawnik i każdy dziennikarz wie, że ławy przysięgłych z niezwykłą
łatwością poddają się atmosferze wytworzonej przez środowisko. To prasa w dużym
stopniu kreuje tę atmosferę. Społeczna wrogość lub sympatia do oskarżonego może
zasadniczo wpłynąć na wynik procesu (…). Nastawienie i treść codziennych wiadomości
stają się najmocarniejszym budulcem opinii społecznej”.
W kilku rozdziałach, zatytułowanych
niekiedy bardzo chwytliwie, choć zarazem (niestety) adekwatnie, autor skupia
się przede wszystkim na sądach i sędziach (głównie tych orzekających w sprawach
karnych) – jako obsadzających główne role w teatrze sprawiedliwości. Nie brak jednak
także dywagacji na temat prokuratorów i adwokatów. Ostrowski wystrzega się przy
tym agresji – choć niekiedy bezlitośnie obnaża prawniczą głupotę (nazwaną przez
niego dosadnie „kretynizmem prawniczym”), czyni to w sposób rzeczowy i
kulturalny. Jego uwagi są ponadto niezwykle trafne, pewnie dlatego, że są wynikiem
czynionych przez wiele lat przemyśleń i szeregu różnorodnych obserwacji. Nie
sposób także przypisać mu stronniczości – gdy w jednym miejscu zdaje się
przychylać do opinii wyrażanych przez tzw. środowisko sędziowskie (pisząc na
przykład, co osobiście przyjęłam ze złośliwą satysfakcją, że „to żenujące, że minister sprawiedliwości w
ogóle wydaje rozporządzenia sprzeczne z konstytucją”), niemal za chwilę
potrafi wytknąć sędziom, że przy dokonywaniu wykładni obowiązujących przepisów „boją się odejść od gramatyki, nawet nie
pytając, czy taka wykładnia pozwala w ogóle wydać sprawiedliwy wyrok!”
Swoje spostrzeżenia bogato okrasza przy tym przykładami, zarówno z krajowego,
jak i z zagranicznego podwórka.
Nie podoba mi się w tej
książce tylko jedno: to, że została dołączona wyłącznie do części nakładu przedostatniego
(nr 13/2015) numeru „Polityki”, a teraz można ją – zdaje się - kupić tylko w internetowym sklepie „Polityki”.
Szkoda, bo powinna być to lektura obowiązkowa zarówno dla zatrudnionego w teatrze polskiej sprawiedliwości aktora, który chciałby zagrać w nim rolę życia, jak i dla zwykłego widza, kierowanego ludzką chęcią zajrzenia za teatralne kulisy czy do garderoby aktorów.
Marek Ostrowski „Teatr
sprawiedliwości: aktorzy i kulisy”. Biblioteka „Polityki”, Warszawa 2015.