„Nasz dom jest stary, hałaśliwy i przeludniony. Kiedyśmy się tu
wprowadzili, mieliśmy dwoje dzieci i około pięciu tysięcy książek; spodziewam
się, że gdy w końcu przestaniemy się mieścić i trzeba będzie się wyprowadzić,
okaże się, że jesteśmy posiadaczami dwadzieściorga dzieci i dobrego pół miliona
książek; jesteśmy także właścicielami wielu łóżek, stołów, koni na biegunach,
lamp, sukienek dla lalek, modeli statków, pędzli i, dosłownie, tysięcy
pojedynczych skarpetek.”
Tak zaczyna się, napisana blisko
siedemdziesiąt lat temu, książka Shirley Jackson „Życie wśród dzikusów”. Jakżeż ciągle jest aktualna!
Kiedy piętnaście lat temu
wprowadzaliśmy się do naszego mieszkania, było ono stare i zagracone tysiącami
przedmiotów, jakie przez lata zgromadzili w nim moi dziadkowie. Nie mieliśmy
wtedy ani jednego dziecka, zaś książek tylko marne pół tysiąca. Tydzień temu
opuszczaliśmy je nie tylko my, ale i naszych dwoje dzieci oraz tysiące
przedmiotów, jakie przez lata zgromadzili moi przodkowie, a których nie potrafiłam wyrzucić, jakieś dwa i pół tysiąca książek,
kilkaset miniaturowych samochodzików, z czego co najmniej trzysta zdezelowanych
oraz milion innych przydasiów. Wszystko udało się spakować w czterdzieści sześć
kartonów po bananach (o, błogosławieni bądźcie wy, pracownicy rozlicznych
Biedronek, którzy podzieliliście się ze mną tym skarbem!), dwadzieścia parę
kartonów innego rodzaju oraz kilkadziesiąt stupięćdziesięciolitrowych worków na
śmieci.
- Wiesz mamo, chyba polubiłem nasz nowy domek. – wyznał wczoraj
Młodszy. Po czym natychmiast dodał, z wyraźnym przestrachem w głosie: - Ale nie będziemy się na razie z niego
wyprowadzać?”
Ach, gdybym z książek
posiadała wyłącznie książki kucharskie, ewentualnie parę kryminałów o czarnych
okładkach! Mogłabym się wówczas przeprowadzać codziennie.
Myślałam, że wyprowadzenie
się z miejsca, w którym przeżyłam wiele pięknych chwil, gdzie moja rodzina
mieszkała od prawie siedemdziesięciu lat (tj. mniej więcej od tego czasu, gdy
Shirley Jackson wpadła na pomysł napisania swojej książki), będzie trudnym
psychicznie przeżyciem. Myliłam się. Najtrudniej było taką decyzję podjąć. Jej
realizowanie okazało się nadspodziewanie proste (pomijając konieczność
zdobywania i zapełniania kolejnych kartonów po bananach). Paradoksalnie,
najbardziej pomogła mi moja druga babcia, opowiadając o swoim przedwojennym
życiu, z którego – po piętnastu minutach, jakie jej rodzice dostali na
spakowanie się i opuszczenie mieszkania – udało jej się ocalić w zasadzie tylko wspomnienia.
Dlatego odrzucam
sentymenty i nadmierne przywiązanie do miejsc i rzeczy. Jak zresztą widać na załączonym wyżej obrazku, wiążą się one tylko z obrazem nędzy i rozpaczy, jaki po sobie pozostawiliśmy.
Owszem, początek życia w nowym miejscu także nie przedstawia się dużo bardziej malowniczo. Jasnym punktem jest jednak kot, nabyty, jak się okazało, w pakiecie z domem. Może to tylko moja nieznajomość kocich obyczajów, ale na razie wydaje mi się nieco dziwne, że ulubionym miejscem nowego członka naszej rodziny jest wanna...
W każdym razie po całym tym zamieszaniu jestem bardzo zmęczona. A końca domowych robótek ręcznych nie widać. Cieszcie się więc moi blogowi wrogowie, a smućcie przyjaciele. W najbliższym czasie w sieci będzie mnie raczej mało.
Obiecuję jednak wrócić wraz
z ostatnim rozpakowanym workiem!