środa, 28 maja 2014

Młodszy się bawi, czyli po czym poznać dziecko intelygenta

Dzień jak co dzień.
Starszy i Młodszy bawią się w swoim pokoju, chwilowo zgodnie.
Młodszy jeździ po dywanie samochodami, co chwilę oznajmiając światu co robi.

Młodszy: Teraz jadę do mojej pierwszej pracy. Jestem kierowcą ciężarówki i muszę zawieźć towary do sklepu. Brrrrum, brrrrum!

(po chwili)
Młodszy: A teraz jadę do mojej drugiej pracy. Jestem panem na budowie i jadę autobusem. Będę budować dom.

(po następnej chwili)
Młodszy: No, a teraz wreszcie jadę do normalnej pracy.
Starszy (znudzony): A jaka to praca?
Młodszy (zirytowany): No jak to jaka?! Będę pisać na komputerze!

poniedziałek, 26 maja 2014

J.K.Rowling "Trafny wybór", czyli wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Matki!

O pierwszej „dorosłej” książce J.K.Rowling napisali już chyba wszyscy. Na szczęście nie wszystko, dlatego napisanie oryginalnej recenzji jest wciąż możliwe, choć – nie da się ukryć – mocno utrudnione.


Dzisiaj – dzień po wyborach do europarlamentu – można by wszak na przykład skupić się na tytułowym trafnym wyborze. Wymagałoby to jednak przeprowadzenia wnikliwej analizy ogłoszonych właśnie wyników, powiązania ich z sylwetkami startujących w wyborach kandydatów oraz dokonania oceny kampanii wyborczej. Brzydząc się polityką, pozostawię tę przyjemną pracę innym.

Nic nie stoi jednak na przeszkodzie, by w dniu święta wszystkich matek nawiązać do tego, co niemal od pierwszych stron lektury tłukło mi się po głowie.

           „Z okazji Twego święta, Mamo
życzę Ci zdrowia, sił i codziennej radości
wraz ze słowami największej wdzięczności.
Za wszystkie dla mnie trudy i starania
składam Ci dzisiaj podziękowania.
Niewykluczone, że takie właśnie życzenia złożyłby swojej mamie Shirley, Miles Mollison, „wielki, brzuchaty, pachnący wetywerią i starym potem”. Mężczyzna pozornie dorosły, mąż, ojciec dwóch dorastających panienek. Skupiony na sobie egocentryk, pozostający pod olbrzymim wpływem rodziców, zarówno ojca – przewodniczącego rady miejskiej Pagford, jak i matki.
Miles przybrał ton, którego często używał w rozmowach z matką: niższy niż zazwyczaj głos nieustraszonego przywódcy, charyzmatycznego i zasadniczego. Czasami, zwłaszcza po alkoholu, Samanta odgrywała rozmowy Milesa z Shirley. „Bez obaw, mamusiu. Miles czuwa. Twój mały żołnierz.” „Kochanie, jesteś cudowny: taki duży, odważny i mądry.

         W kalendarzu Święto Matki
         z życzeniami spieszą dziatki.
         Ja Ci mamo dziś w podzięce
         za Twe trudy daję serce
         i przepraszam za me psoty,
         za wybryki i kłopoty.”
Takie życzenia z kolei z radością przyjęłaby Tessa Wall, „otyła szkolna pedagog”, matka Simona Walla – „Fatsa”. Fatsa, który był „szkolną znakomitością i punktem odniesienia”, nie robiącym sobie wiele z zasad i norm moralnych. Fatsa, który gardził ojcem, wicedyrektorem szkoły, a i matce okazywał niewiele większy szacunek.
         „Kiedy tłum się przerzedził, ich oczom ukazał się Fats. Szedł długimi krokami, jak zwykle w towarzystwie Arfa Price’a. Wiatr odgarniał mu włosy z chudej twarzy. Czasami, patrząc pod pewnym kątem i przy pewnym oświetleniu, można było zobaczyć, jak Fats będzie wyglądał na starość. Przez chwilę, gdy patrzyła na niego z głębin swojego zmęczenia, syn wydał jej się zupełnie obcym człowiekiem i pomyślała, jakie to dziwne, że za chwilę ten ktoś podejdzie do jej samochodu, a ona będzie musiała wyjść na tę koszmarną, hiperrealistyczną wichurę, żeby go wpuścić na tylne siedzenie. Ale kiedy do nich podszedł i uśmiechnął się niewyraźnie, udało się jej odtworzyć obraz chłopca, którego mimo wszystko kochała, więc wysiadła z samochodu i stała niewzruszona na ostrym jak brzytwa wietrze, czekając, aż on wsiądzie do samochodu i dołączy do swojego ojca, który nie ruszył się, żeby go wpuścić.
        
         Dzisiaj składam Ci Mamo najlepsze życzenia,
         za twe przykrości, za twe cierpienia,
         za noce bolesne, za noce czułe
         za wszystko Mamo dziś Ci dziękuję.”
W życiu Terri Weedon, matki nastoletniej Krystal i trzyipółletniego Robbiego, zdarzyło się z pewnością wiele bolesnych nocy, zaś znacznie mniej czułych.
Całą powierzchnię chudych ziemistych ramion kobiety pokrywały srebrzyste ospowate ślady, a na wewnętrznej stronie jej przedramienia ziała wściekle czerwona otwarta rana. Na prawym ramieniu i pod szyją widać było spore plamy bliznowatej tkanki nadającej skórze lśniący, plastikowy wygląd.
Nic tu nie jest proste, choć na takie wygląda. Ot, puszczająca się na prawo i lewo narkomanka, której najlepiej byłoby odebrać dzieci. Zwłaszcza, że zdaniem porządnych mieszkańców Pagford, jej córka najkrótszą drogą zmierza prosto w ślady matki.
„(…) Krystal Weedon. To imię i nazwisko doskonale do niej pasowało i jednocześnie układało się w świński dowcip: „obsikany kryształ”. Szła zamaszystym krokiem w grupie nastolatków i śmiała się na całe gardło. Z uszu zwisały jej rzędy kolczyków, a z nisko opuszczonych spodni od dresu wyraźnie wystawały stringi”.
I zupełnie nie wiadomo po co do tego jasnego przekazu trzeba dołączyć także informacje takie, jak ta.
Tessa wiedziała, że Krystal miała w życiu więcej styczności z nagłą śmiercią niż ona. Ludzie z kręgu matki Krystal umierali przedwcześnie z taką częstotliwością, że równie dobrze mogliby brać udział w jakiejś tajnej wojnie, o której reszta świata nie miała pojęcia. Krystal opowiedziała Tessie o tym, jak w wieku sześciu lat znalazła u matki w łazience zwłoki obcego młodego mężczyzny.

         „Moja najdroższa Mamo!
         Za Twe czułe serce i mądre Twe nakazy
         w dniu Twojego święta dziękuję Ci
         - bodaj sto razy!
Ruth Price, matka Andrew i Paula, to typowa ofiara przemocy domowej, którą lęk przed mężem Simonem sparaliżował tak bardzo, że zagłuszył czułość i mądrość jej serca. Jeśli więc mogłaby usłyszeć takie życzenia, to chyba tylko wypowiedziane ironicznym tonem.
Andrew pomyślał, że właśnie w taki sposób Ruth mówi do Simona w tych rzadkich chwilach, kiedy czuje się zobowiązana stawić mu czoło: służalczym, przepraszającym, nieśmiałym tonem. (…) Dlaczego zawsze była taka tchórzliwa, dlaczego ciągle wszystkich przepraszała? Czemu nie odeszła od męża?
Zawsze traktował Ruth jak odrębną, dobrą i nieskażoną jednostkę. Kiedy był mały, rodzice jawili mu się w czarno-białych barwach: jedno złe i przerażające, drugie dobre i łagodne. Ale kiedy dorósł, ostro występował w myślach przeciwko dobrowolnemu zaślepieniu Ruth, jej nieustannemu stawaniu w obronie ojca, jej niewzruszonej lojalności wobec fałszywego bożka.

         Kochana Mamo,
         kiedy przytulam się do Ciebie,
        to jest mi cieplej niż słońcu na niebie,
        więc nie wypuszczaj mnie ze swych ramion,
        kocham Cię bardzo Moja Mamo!
Parminder Jawanda – hinduska emigrantka, lokalna lekarka, mimo przekroczonej czterdziestki ciągle szczupła tak samo jak w wieku dwudziestu lat, żona niezwykle przystojnego męża, matka dwójki uzdolnionych dzieci. A właściwie trójki, ale o trzecim nie warto wspominać.
Włochata, ciężka i brzydka. Pospolita i niezdarna. Leniwa według matki, która codziennie zasypywała ją krytycznymi uwagami i była na nią zła. Trochę powolna według ojca, który mówił to z czułością, niezmniejszającą jednak jego braku zainteresowania. (…) Parminder najdiwdoczniej nie była w stanie pojąć ani zaakceptować, że wydała na świata nieutalentowane dziecko. Jeśli któryś z nauczycieli choćby mimochodem zasugerował, że Sukhvinder mogłaby się bardziej starać, Parminder czepiała się jego słów i triumfowała.
- „Sukhvinder łatwo się zniechęca i powinna mieć więcej wiary w swoje umiejętności”. Otóż to! Widzisz? Twój nauczyciel twierdzi, że za słabo się starasz, Sukhvinder.

Owszem, „Trafny wybór” to opowieść o – znakomicie sportretowanej (mimo że autorka zdecydowanie nadużywała czarnej farby, a do tego zerkała na modeli przez nadmiernie krzywe zwierciadło) – małomiasteczkowej społeczności. To także historia o tym, że polityka – nawet na bardzo niskim szczeblu – jest zazwyczaj obrzydliwa. Ale po sześciu miesiącach, jakie upłynęły od czasu, gdy przeczytałam tę książkę, pamiętam przede wszystkim te fragmenty, w których autorka podsuwa odpowiedź na pytanie dlaczego ze słodkich, niewinnych dzieciątek wyrastają kolejni, tak samo głupi i nieszczęśliwi jak ich rodzice, dorośli.


Dzisiaj jednak, otoczona laurkami i obwieszona wyprodukowanymi małymi rączkami koralami z makaronu, nie chcę wiedzieć jak za dziesięć lat będą postrzegały mnie moje własne dzieci. W końcu przecież, może akurat mi się uda?

J. K. Rowling „Trafny wybór”, przekład Anna Gralak. Wydawnictwo Znak, Kraków 2012.

Wszystkie zamieszczone w poście wierszyki z życzeniami pochodzą z internetu. 

poniedziałek, 19 maja 2014

M. Warneńska "Gorzka miłość", czyli uważaj, gdzie czytasz!

Jako kobieta mocno zajęta, staram się zarządzać własnym czasem w sposób, który może nie prowadzi do uzyskania efektu zagięcia czasoprzestrzeni, jednak niewątpliwie znacznie go rozciąga (czas, nie efekt). Dlatego nie znoszę bezczynnego siedzenia w jakichkolwiek poczekalniach czy punktach usługowych. W torebce niemal zawsze mam książkę; ostatnio okazało się jednak, że powinnam dopracować system doboru lektury do otoczenia.

Salon fryzjerski w centrum miasta. W środku tłum kobiet w różnym wieku, wszystkie chwilowo mało atrakcyjne (część ma głowy przyozdobione sterczącymi w różne strony sreberkami, kilka siedzi w hełmach, niektóre straszą mokrym kołtunem, pokrytym farbą). Większość zaprzyjaźniona z obsługą (nie ma to jak znać panią recepcjonistkę, która wciśnie na szybkie cięcie, mimo że oficjalnie nie ma żadnych wolnych terminów!) i ze sobą wzajemnie. Trwa rytualne opowiadanie sobie wszystkiego, co zdarzyło się od czasu ostatniego wspólnego farbowania odrostów (co cztery tygodnie, moja kochana, nie rzadziej niż co cztery tygodnie!). Poczekalnia przepełniona jest więc opowieściami o tym, że „ileż to można się rozwodzić, moja droga! To będzie już trzecia rozprawa i nic! A Mareczek tak się nie może doczekać, żeby tylko się nie rozmyślił!” Oraz, że „dziś znowu upuściłam mojego ajfona, Basiuniu, no zobacz tylko! I znów kolejny tysiąc na szybkę pójdzie, ach, jak Krzysiulek to usłyszy, to się załamie!” Oraz, że „czy Ty widziałaś w co ta Górniakowa się ostatnio ubrała?! No ta to już za grosz wstydu nie ma!
W tym wszystkim siedzę ja. Cichutko, w kąciku, bez hełmu oraz sreberek, za to z kołtunem. Nie znam nikogo, nawet pani recepcjonistki, mam jednak ze sobą książkę. Tę książkę.


Gdybym natknęła się na nią w bibliotece, nie wiedząc nic o autorce, raczej bym jej nie wypożyczyła. Okładka nie wróży bowiem dobrze, podobnie jak tytuł (w poprzednim wydaniu było jednak jeszcze gorzej, gdyż tytuł brzmiał: „Kochankowie nad przepaścią”). Na szczęście Monika Warneńska kojarzy mi się wyłącznie dobrze - w podstawówce zaczytywałam się w książkach podróżniczych jej autorstwa. Wprawdzie teraz nie pamiętam z nich już nic (poza tym, że akcja którejś działa się w jakimś polskim miasteczku w Turcji), ale ogólne dobre wrażenie pozostało. Dlatego skusiłam się na "Gorzką miłość" i wcale tego nie żałuję.

Monika Warneńska niewątpliwie potrafiła dobrze pisać. „Gorzka miłość”, mimo nieco chropawego początku, wciągnęła mnie dość szybko i nie puściła aż do końca.
To powieść obyczajowa, z owszem, silnym romansowym tłem, ale zarazem mocno osadzona w XX-wiecznych, historycznych polskich realiach. Śmiem twierdzić, że to właśnie te realia „robią” całą opowieść, bez nich nie byłaby ona tak przejmująca.
Autorka przeplata wątki i związki, opisując jednak losy przede wszystkim trzech – w różny sposób ze sobą powiązanych – rodzin. Poznajemy dzieje kilku par – od najbardziej tragicznych (a zarazem najstarszych) Zuzanny i Kamila, przez młodszych Jolę i Krzysztofa, do najmłodszych Andrzeja i Agaty. W tle pojawia się jednak szereg innych postaci, w tym przygnębiające małżeństwo Pawła i Janiny.
Myliłby się jednak ten, kto sprowadziłby rzecz do prostego romansu. W czasach, które opisuje Warneńska, w tym przede wszystkim w bardzo mrocznych latach pięćdziesiątych, miłość miewała niestety gorzki smak. A snując tę niesłodką historię miłosną, autorka stawia  przy okazji szereg pytań, często aktualnych także dzisiaj.

Pytań o granice historycznej pamięci, o to, czy trzeba także po kilkudziesięciu latach pielęgnować wspomnienia dawniej wyrządzonych krzywd, czy też mogą zdarzyć się sytuacje, które w pewien sposób je unieważnią.
Pytań o odpowiedzialność dzieci za wybory rodziców. O to, czy mogą odpokutować złe urodzenie. I która szala powinna przeważyć: ta na której położy się lojalność wobec rodzica, czy ta z prawem do bycia osobną, szczęśliwą istotą?
Wreszcie pytań o ludzką przyzwoitość. O to, czym jest odwaga. Nie ta tania, tak jak w czasach, w których żyjemy teraz, gdy co drugi widzi w sobie bohatera, ale ta prawdziwa, którą można ocenić tylko w chwili próby.
Na większość z tych pytań znajdziemy odpowiedź w książce. Być może niektórzy obruszą się, że jest taka prosta, albo że nieprawdopodobna. Ci mogą więc wymyślić sobie własną, ale gorycz historii może stać się wówczas nie do przełknięcia.

Wróćmy jednak do naszych kołtunów. Siedzę cichutko w kąciku i czytam TĘ książkę. Nie interesuje się mną pies z kulawą nogą, panie w hełmach i sreberkach omiotły mnie bowiem wprawdzie na początku wzrokiem, ale natychmiast uznały za całkowicie nieinteresującą. Czytając, przez jakiś czas staram się ukryć okładkę przed wzrokiem ciekawskich. Po jakimś jednak czasie, pochłonięta akcją, zaniedbuję środki ostrożności. Dzieje się to wówczas, gdy docieram do fragmentu, nad którym znienacka, mimo znakomitej samokontroli, zaczynam cicho szlochać. Mrugam, symuluję katar, patrzę w sufit, wszystko na nic, łzy po policzkach płyną mi jak grochy. Natychmiast wokół mojego fotela zaczyna się robić gęsto. Pani recepcjonistka, która do tej pory patrzyła na mnie niczym przez szklaną ścianę, nachyla się ze szklanką wody. Basiulek podaje mi chusteczkę. Pani jak dotąd ciągle nierozwiedziona, z troską pyta zaś „Co, zdradził ją?”

Drodzy czytelnicy tego bloga! Jeśli chodzicie do fryzjera i marzycie o tym, by zacząć się tam zaprzyjaźniać, koniecznie weźcie ze sobą następnym razem „Gorzką miłość”. Jeśli natomiast chcecie po prostu oddać się dobrej lekturze, czytajcie tę książkę wyłącznie w domu!

Monika Warneńska „Gorzka miłość”. Wydawnictwo Poradnia K, Warszawa 2010. 

czwartek, 15 maja 2014

W. Chotomska i B. Butenko "Panna Kreseczka" i "Pan Motorek, czyli para jakich mało

W XXI wieku rodzice, którzy szukają dobrego produktu dla swoich dzieci, zazwyczaj zwracają uwagę na markę. Oczekują też, że w przystępnej cenie otrzymają towar dobrej jakości, a sprzedawca pospieszy z udzieleniem gwarancji.

Chotomska i  Butenko to nazwiska, które tak w XX, jak i w XXI wieku stanowią markę samą w sobie i gwarantują, że oferowany dzieciom produkt (w tym przypadku książka) spełni wszystkie pokładane w nich oczekiwania.
Sugerowana przez wydawcę cena nie odbiega przy tym od przeciętnych cen książek dla dzieci oferowanych na polskim rynku. Jakość natomiast pochodzi ze zdecydowanie wyższej półki.


Panna Kreseczka to pochwała prostoty.
Prosta i powtarzalna forma (szereg obrazków podpisanych czterowierszami), proste i wpadające w ucho rymy, prosta historia.
A że odrobinę niepedagogiczna? Cóż, w czasach gdy wszystko musi mieć walor edukacyjny, dzieci z pewnością z radością przyjmą możliwość chwilowej odsapki.

Tytułowa Panna Kreseczka to bowiem nic innego niż narysowany ręką jakiegoś  wandala (ani chybi protoplasty grafficiarza!) bohomaz na płocie. Bohomaz wyjątkowo jednak sympatyczny, a do tego obdarzony wrażliwą i ciekawą świata duszą.
Razem z Panną Kreseczką powędrujemy więc ulicami miasta, poszukując przygody, ale też rodziny i domu. Przypomnimy sobie, że najciekawszych pomysłów do zabawy może dostarczyć po prostu wyobraźnia, a im bardziej nieposkromiona i surrealistyczna, tym lepiej. Czasem pośmiejemy się, czasem przestraszymy, niekiedy zaś i wzruszymy. Nie zaszkodzi także mały sprawdzian ze znajomości prostych prawd: że bardzo wiele w naszym życiu zależy od zwykłych, bezinteresownych gestów; że śmiech to zdrowie; że dobrze jest mieć rodzinę, choć jej pomysłowość i zaangażowanie niekiedy bywają męczące; wreszcie, że każdy może zostać zasługującym na pomnik bohaterem.

I choć „Panna Kreseczka” po raz pierwszy była drukowana na łamach „Świerszczyka” w latach 1958-59, a dzieci które wówczas zabawiała dziś są już babciami i dziadkami, to ona sama najwyraźniej odkryła przepis na eliksir młodości. Dlatego też – mimo że jej wydanie było możliwe dzięki współpracy wydawnictwa Muza z Muzeum Książki Dziecięcej - z pewnością zasługuje na więcej niż los pożółkłego muzealnego eksponatu.


Z kolei oficjalnym powodem, dla którego Wanda Chotomska i Bohdan Butenko w latach 1960-61 stworzyli cykl historyjek o Panu Motorku jest to, że czytelnicy „Świerszczyka”, zachwyceni przygodami Panny Kreseczki, domagali się podobnej historii, w tej samej konwencji.
Nie należy dawać temu wiary.
Dużo bardziej prawdopodobne jest bowiem to, że panna (Kreseczka) po prostu podrosła i zaczęła domagać się kawalera do pary.

W kolejnych historyjkach autorzy opisali więc (i zobrazowali) losy trudnego związku Panny Kreseczki z Panem Motorkiem.
To nie mogło się udać: ona – w umiarkowanie gustownym kapeluszu, preferująca oranżadę; on – niższy o półtorej głowy, kanciasty wielbiciel benzyny. Ona – roztrzepana, o duszy raczej artystycznej; on – obrotny, mający na miejscu każdą śrubkę. Ona – biernie poddająca się kolejom losu, on – próbujący dopasować rzeczywistość do swoich potrzeb.

Jeśli ktoś myśli, że lodówkę wynalazł von Linde albo Harrison (do wyboru, zależnie od źródła), grubo się myli.
Ten, kto uważa że pierwszy model lokomotywy elektrycznej zbudował Siemens, powinien natychmiast spalić się ze wstydu.
A ci, którzy rozpowszechniają fałszywą wiadomość, że twórcą odkurzacza jest Booth, powinni liczyć się z możliwością rychłego otrzymania sądowego pozwu.
Jedyną prawdziwą wersją jest bowiem ta, że wszystkie urządzenia elektryczne jakie nas otaczają, zawdzięczamy właśnie Panu Motorkowi.

Na kolejnych stronach przewijają się więc, jedne za drugimi, kolejne wynalazki, pan Motorek zaś dwoi się i troi, by uszczęśliwić ludzkość. Czy mu się to uda?

Cóż, zdradzę tylko, że jest to historia z morałem. Bo pracoholizm, tak w XXI, jak i XX wieku okazuje się zgubny. Zarówno dla związku, jak i zdrowia.

Wanda Chotomska "Panna Kreseczka", opracowanie graficzne Bohdan Butenko. Wydawnictwo MUZA S.A., Warszawa 2013.
Wanda Chotomska "Pan Motorek", opracowanie graficzne Bohdan Butenko. Wydawnictwo MUZA S.A., Warszawa 2014. 

Notki na temat obu książek zostały wcześniej opublikowane na portalu Szczecin Czyta.

niedziela, 11 maja 2014

M. Szwaja "Klub mało używanych dziewic", czyli dlaczego Szwaja jest lepsza od Krajewskiego

Ładnych kilka lat temu, gdy byłam w ciąży, moje czytelnicze jestestwo pokazało rogi. Objawiało się to tym, że wszelkie próby przeczytania czegokolwiek choć trochę ambitnego kończyły się niepowodzeniem, gdyż nie tylko, że nie mogłam się skupić, to jeszcze nic mi się nie podobało. Były to jednak te same czasy, w których lałam łzy nad rubryką sportową gazety codziennej, co – jak sądzę - rzuca światło na ówczesny stan mojego umysłu.
W każdym razie, najlepiej czytało mi się wówczas powieści polskich współczesnych autorek. Kalicińska, Nurowska oraz Szwaja – kolejne ich książki połykałam jedną za drugą, łkając co i rusz ze wzruszenia, względnie poddając się romantycznym uniesieniom.
Od tamtego czasu (na szczęście żadna ciąża nie trwa wiecznie) nie za bardzo ciągnęło mnie w stronę takich lektur. Parę razy próbowałam przeczytać książkę którejś z innych królowych polskich czytelniczek, niestety kończyło się zawsze tak samo: kręceniem nosem (relacje z tych prób m.in. tu, tu i tu).
Właściwy impuls przyszedł całkiem nieoczekiwanie.

Nowe Warpno w marcu 2014r.
Dojechali na sam skraj Polski, powałęsali się nad jeziorem, którego wody przybrały barwę ołowiu, potem przeszli nad Zalew, do niewielkiego portu rybackiego. Byli właściwie sami, bo letnicy już wyjechali, a weekendowi turyści czekali na weekend, pogardzając środowym popołudniem. Słońce było jeszcze dość wysoko, więc Grzegorz zaprowadził Michalinę do znanego sobie od dawna niewielkiego baru ukrytego w bocznej uliczce. Bar okazał się zupełnie bezpretensjonalny, nazywał się, nie wiedzieć czemu „Argus”, a jego wystrój stanowiły mapy nawigacyjne, sieci rybackie i stare zdjęcia miasteczka.
rosół rybny z pierogami z leszcza we własnej osobie
- Podoba mi się tutaj – oznajmiła Michalina. – Te zdjęcia są fajne. Tu kiedyś kwitło życie, co?
- Przed wojną. Ludzie przyjeżdżali na lato, były plaże, przystanie, stateczki pasażerskie, restauracje, zabawy. Jeśli chcesz mnie spytać, komu to przeszkadzało, to od razu powiem ci, że nie wiem. (…) Jeżeli natomiast zastanawiasz się, co zjeść, to przyjmij radę człowieka doświadczonego: rosół rybny z pierogami z leszcza. Jest to absolutna delicja, bo te ryby są tu świeże, od rybaków. Na drugie też bym radził rybkę. Trzeba korzystać, jak wiadomo, najlepsze ryby są w porcie rybackim.

Być może, gdybym czytała „Klub mało używanych dziewic” przed wizytą w barze „Argus” w Nowym Warpnie (koniec Polski, istotnie), mój odbiór tej książki byłby zupełnie inny. Mając jednak jeszcze w żołądku rosół rybny z pierogami z leszcza (mniam, mniam, absolutna delicja!), po lekturze mogłam tylko poczuć błogie zadowolenie.

Wrocław ma Krajewskiego (szlacht! pracht! I już są gotowe trzy obrzydliwie zmasakrowane trupy, voilà!), Lublin – Wrońskiego (patrz wyżej), Sandomierz – Miłoszewskiego (podobnie, plus zblazowany prokuratorek). O Panie, dzięki Ci, że masz Szczecin i okolice w swej opiece i dałeś mu Szwaję!

Zarówno „Klub mało używanych dziewic”, jak i jego kontynuacja – „Dziewice, do boju!” (do trzeciej części: „Zatoka trujących jabłuszek” jeszcze nie doszłam) to lektury cudownie odmóżdżające, wprawiające czytelnika w błogi nastrój. Prawie wszystko układa się w nich dobrze, a jeśli nawet nie, to i tak tylko do czasu. Główne bohaterki (mało używane dziewice, sztuk cztery, koleżanki ze szkoły średniej, aktualnie w wieku około czterdziestu lat) są sympatyczne i obdarzone poczuciem humoru, choć zarazem nie pozbawione wad. Plenery (Szczecin i wspomniane okolice) zachwycają, zaś akcja (przynajmniej w pierwszej części) toczy się dość wartko i zapewnia emocje.

Uczciwie należy jednak wyznać, że mniej więcej w połowie pierwszej części od zdrobnień i spieszczeń zaczyna lekko mdlić („Rzeczywiście, Kikunia miała już lekko mętne oczy, a głos jej się zacinał. – Słaba główka – pomyślała Michalina i postanowiła nie dawać jej więcej alkoholu”; „Dialożek zrobił swoje.”; „(…) na wszelki wypadek damy jej za opiekuna Waldeczka Frajmana (…) wygląda jak ludzka wersja dużego basseta. Zwłaszcza z oczek. I uszek. Ma prawie tak samo kłapciate.”), a w połowie drugiej jasnym staje się, że bohaterki osiągną pełną szczęśliwość wtedy i tylko wtedy, gdy zostaną odpowiednio sparowane z osobnikami płci męskiej, najlepiej dobrze sytuowanymi (w grę wchodzą m.in. wzięty psychiatra, notariusz oraz kapitan żeglugi wielkiej). Nieco pogarsza to odbiór dzieła, jednak i tak – w ogólnym rozrachunku wypada ono zupełnie przyzwoicie (w każdym razie pierwsza część, gdyż druga nieco męczy).

Z ostrożności namawiałabym jednak do tego, by przed przystąpieniem do lektury obłożyć okładki szarym papierem pakowym. Są one bowiem zwyczajnie okropne, co jest tym bardziej niezrozumiałe, że autorka wydaje od pewnego czasu kolejne swoje książki w wydawnictwie, którego jest współwłaścicielką.


Sama zaś zastanawiam się teraz nie tylko nad tym, czy przeczytać część trzecią (czuję przez skórę, że może być niestety tylko gorsza od poprzednich), ale i czy aby na pewno powinnam pojawić się na zaplanowanym za trzy tygodnie wyjazdowym spotkaniu mojej licealnej klasy, zorganizowanym z okazji dwudziestolecia naszej matury. Pomna jestem bowiem tego, że od takiego właśnie spotkania (z tą tylko różnicą, że tamto zostało zorganizowane w karnawale, z okazji dwudziestolecia studniówki) rozpoczęły się perypetie bohaterek powieści Szwai, które wywróciły ich życie o sto osiemdziesiąt stopni. Jako zaś że do swojego aktualnego życia nie mam w zasadzie dużych zastrzeżeń, pozostaje mi liczyć, że w moim przypadku akcja nie wyjdzie poza początek pierwszego rozdziału "Klubu mało używanych dziewic":
Generalnie jednak na balu panowała atmosfera szczęścia i słodyczy, ogólnej radości ze spotkania, życzliwości, pogody i wesela. Odnalazły się dawne sympatie, odżyły zapomniane przyjaźnie, odkurzono liczne nieśmiertelne anegdoty z życia uczniowskiego, a środek sali zaroił się od par, grupek i solistów tańczących dynamiczne tańce młodzieżowe sprzed lat dwudziestu.

Monika Szwaja „Klub mało używanych dziewic”, „Dziewice, do boju!”. Wydawnictwo SOL.

poniedziałek, 5 maja 2014

L.Snicket "Seria niefortunnych zdarzeń", czyli jaka szkoda, że Snicket nie jest Polakiem!

Kiedy Starszy był młodszy, za żadne skarby świata nie chciał oglądać bajek ani czytać książek, w których komukolwiek umierali rodzice.
Pierwsza próba obejrzenia razem z nim (w wieku około pięciu lat) „Epoki lodowcowej” zakończyła się półgodzinnymi spazmami. Po dziesięciu minutach filmowej wersji „Księgi dżungli” trzeba było wzywać pogotowie. Po obejrzeniu zaś początku drugiej części „Madagaskaru” (z wątkiem zabrania małego lwa od jego rodziców) przez miesiąc musieliśmy intensywnie pracować, by na powrót postawić nasze dziecko w pionie psychicznym.
Od tamtej pory nosi etykietę: „wrażliwy”.

Niewątpliwie więc, gdybym tylko wiedziała o czym jest „Seria niefortunnych zdarzeń” Lemony’ego Snicketa, w życiu nie podsunęłabym jej Starszemu. Moją czujność uśpiła jednak koleżanka, która zaaplikowała ją swojemu (o dwa lata młodszemu od Starszego) synowi.
I bardzo dobrze, że tak się stało.


Być może o książkach Lemony’ego Snicketa napisano już bardzo dużo, w sprzedaży w Polsce jest już wszak jedenaste ich wydanie, ale dla mnie jest to absolutna nowość. Wywołująca pełen zachwyt. Tym większy, że przypadkiem okazała się być cudownym lekarstwem, dzięki któremu Starszy ostatecznie wyleczył się z nadwrażliwości.

Kiedy próbuję odszukać w pamięci jakąkolwiek podobną, współczesną książkę polskiego autora, przeznaczoną dla starszych dzieci lub młodszej młodzieży, napotykam na pustkę (albo prawie pustkę). Chcę wierzyć, że świadczy to wyłącznie o moim nieoczytaniu, dlatego zamieszczam poniżej parę istotnych cech, które odróżniają tę serię od innych. Może ktoś podrzuci choć kilka polskich odpowiedników?

A chodzi o książkę, która:

  1. pozwala dzieciom przeżywać trudne uczucia. 
Smutek. Polskie dzieci rzadko mogą być smutne. Zazwyczaj szuka się dla nich pocieszenia, czasem też brnie się w cudowne tłumaczenia czy nadzwyczajne rozwiązania problemów.
Lemony Snicket od początku wali prosto między oczy:
Jeśli szukacie opowieści ze szczęśliwym zakończeniem, poczytajcie sobie lepiej coś innego. Ta książka nie tylko nie kończy się szczęśliwie, ale nawet szczęśliwie się nie zaczyna, a w środku też nie układa się za wesoło. To dlatego, że niezbyt wiele szczęśliwych zdarzeń miało miejsce w życiu trójki młodych Baudelaire’ów. Wioletka, Klaus i Słoneczko byli dziećmi inteligentnymi, obdarzonymi wdziękiem, fantazją i przyjemnymi rysami twarzy, lecz mieli straszliwego pecha i wszystko, co ich spotykało, skażone było nieszczęściem, smutkiem i rozpaczą. Informuję was o tym z przykrością, ale taka jest prawda.

Ponieważ cała seria liczy sobie trzynaście tomów, nie zdradzę chyba tajemnicy, gdy napiszę, że kluczem do całej historii jest pożar. Całkiem spory. Dość duży, by już w pierwszym rozdziale pierwszej części strawić dom wymienionej wyżej trójki rodzeństwa Baudelaire wraz z dwojgiem ich rodziców. Nietrudno sobie wyobrazić, że czternastoletnia Wioletka, dwunastoletni Klaus oraz będące w wieku bliżej niesprecyzowanym Słoneczko (dzidziuś, dziewczynka, „w dodatku bardzo mała jak na swój wiek – niewiele większa od kalosza”), postawieni nagle w takiej sytuacji, nie będą czuli się zbyt komfortowo. Gdy dorzucić do tego jeszcze testament ich rodziców, którzy pozostawili im spory majątek, możliwy jednak do rozdysponowania dopiero po dojściu Wioletki do pełnoletniości, oraz niecnego, legitymującego się tytułem hrabiowskim krewnego, dybiącego na tenże majątek, nietrudno się domyślić, że wzmiankowane w zamieszczonym wyżej cytacie nieszczęście, smutek i rozpacz będą głównymi uczuciami towarzyszącymi lekturze.

  1. uczy, ale robi to w taki sposób, że nawet cierpiący na dydaktyczną alergię tego nie zauważą. 
Od czasu śmierci rodziców większość przyjaciół młodych Baudelaire’ów jakoś się wykruszyła, co tutaj znaczy: „przestali dzwonić, pisać i wpadać z wizytą, przez co trójka dzieci czuła się bardzo osamotniona. Ani wy, ani ja, oczywiście, nie zrobilibyśmy czegoś takiego naszym dotkniętym żałobą przyjaciołom, ale smutna prawda polega na tym, że kiedy komuś umrze bliska osoba, znajomi często zaczynają tego kogoś unikać, chociaż akurat w takich chwilach obecność przyjaciół jest najbardziej potrzebna.

Lemony Snicket odwala za nas, rodziców, co najmniej połowę czarnej i trudnej roboty. Mówi naszym dzieciom to, o czym często zapominamy im powiedzieć, uważając to za oczywiste lub też nie wiedząc, kiedy, co i w jaki sposób powinniśmy im przekazać. Czyni to przy tym niejako mimochodem, wplatając szereg ważnych informacji w – bardzo ekscytującą – akcję.
Zarazem – w jakżeż inny sposób niż chociażby wpisany na listę polskich autorów szkolnych lektur Grzegorz Kasdepke! – niejako przy okazji przybliża dzieciom znaczenia szeregu trudnych słow, zwrotów i związków frazeologicznych.
         „Ostatnio – ciągnął Hrabia Olaf – denerwowałem się bardzo występami z moją trupą teatralną i bardzo możliwe, że zachowywałem się wobec was nieco ozięble.
         „Ozięble” to wspaniałe słowo – niestety, nie odnosi się ono do zachowania Hrabiego Olafa wobec dzieci. Słowo „oziębły” znaczy: „nieskory do nawiązywania kontaktów z otoczeniem” – można nim określić, na przykład, kogoś, kto na przyjęciu stoi w kącie i z nikim nie rozmawia. To słowo nie stosuje się jednak do kogoś, kto trojgu ludziom zapewnia tylko jedno łóżko do spania, zmusza ich do ciężkich prac i bije po twarzy. Jest wiele słów określających takie zachowanie, ale słowo „oziębły” się do nich nie zalicza. Klaus, który znał słowo „oziębły”, omal nie parsknął śmiechem, słysząc, jak nieprawidłowo użył tego wyrazu Hrabia Olaf. Ponieważ jednak miał wciąż podbite oko, powstrzymał się.

  1. trzyma w napięciu niemal od pierwszej do ostatniej strony.
Nie wiem, jak to możliwe, ale mimo iż schemat fabularny kolejnych tomów jest w zasadzie identyczny (hrabia Olaf dybie na dzieci, te nie dają się przydybać, niestety przy okazji pada co najmniej jeden trup) a do tego autor (pewnikiem nie chcąc zbytnio stresować młodych czytelników) zapowiada co straszniejsze, mające rychło nastąpić, zdarzenia, lektura każdej kolejnej części jest tak samo ekscytująca.

         „Są w życiu takie sytuacje, z którymi spotykamy się o wiele za często i nazywamy je ogólnie „ironią losu”. Jedna z nich zdarzy się za chwilę sierotom Baudelaire. (…) Ironia losu jest okrutna i prawie zawsze tragiczna w skutkach, dlatego przykro mi, że zakradła się do naszej opowieści, ale niestety, Wioletka, Klaus i Słoneczko są takimi pechowcami, że zjawienie się w ich życiu potwora ironii losu było tylko kwestią czasu.
         Słuchając, jak Wujcio Monty obiecuje sierotom Baudelaire, że włos im z głowy nie spadnie w Gabinecie Gadów, wy i ja powinniśmy doświadczyć osobliwego uczucia, które zawsze poprzedza ironię losu. Uczucie to przypomina nagły ucisk w żołądku, który przydarza nam się, gdy winda, do której wsiedliśmy, rusza gwałtownie w dół albo, gdy leżymy sobie pod kołderką, drzwi szafy otwierają się ze skrzypnięciem, odsłaniając ukrytą w środku osobę. Żeby nie wiem jak bezpieczne i szczęśliwe czuły się sieroty Baudelaire i żeby nie wiem jak kojąco brzmiały słowa Wujcia Monty’ego, my przecież wiemy, że już niedługo Wujcio Monty padnie trupem, a dzieci znów będą bardzo nieszczęśliwe.

  1. śmieszy i fascynuje zarówno dzieci, jak i rodziców. 
O ile w przypadku kinowych filmów dla dzieci zdążyliśmy się już przyzwyczaić do tego, że akcja dzieje się niejako dwutorowo i w tej samej chwili zarówno dzieci, jak i ich rodzice śmieją się całkiem z czego innego, o tyle w przypadku książek nie zdarza się to zbyt często.
W przypadku Serii Niefortunnych Zdarzeń mój syn skupia się raczej na akcji, ja natomiast śledzę – z wypiekami na twarzy – szereg obyczajowych smaczków, podziwiając talent autora do trafiania w samo sedno.
        

Na świecie jest bardzo, bardzo wiele rodzajów książek – i całkiem słusznie, gdyż na świecie żyje bardzo, bardzo wiele rodzajów ludzi i każdy lubi czytać coś innego. Na przykład jeśli chodzi o tę książkę, to osoby, które nie znoszą czytać o tym, jak małym dzieciom dzieją się straszne rzeczy, powinny ją natychmiast odłożyć. Istnieje jednak pewien rodzaj książek, których prawie nikt nie lubi czytać, a są to książki prawnicze. Książki prawnicze słyną z tego, że są bardzo grube, bardzo nudne i bardzo trudne do zrozumienia. Dlatego właśnie prawnicy często zarabiają kupę pieniędzy. Taka kupa pieniędzy to dobry bodziec – słowo „bodziec” oznacza tu: „spodziewana nagroda za zrobienie tego, czego nie chce się robić” – do studiowania grubych, nudnych i trudnych ksiąg.


  1. mimochodem, ale z częstotliwością wystarczającą, by wwiercić się w podświadomość, przekonuje że czytanie to genialna sprawa.
      „Sieroty Baudelaire poczłapały z powrotem do domu Hrabiego Olafa, ale po drodze zapukały do domu Sędzi Strauss, która serdecznie zaprosiła je do środka i pozwoliła, aby wybrały sobie książki z biblioteki.
Wioletka wypożyczyła kilka książek o wynalazkach mechanicznych, Klaus – kilka książek o wilkach, a Słoneczko znalazło sobie książkę, w której było mnóstwo obrazków przypominających zęby.
Potem dzieci poszły do siebie, stłoczyły się na jednym łóżku i czytały długo, zawzięcie i z radością. W przenośni – uciekły od Hrabiego Olafa i swojego nędznego życia. Chociaż dosłownie wcale nie uciekły, gdyż nadal przebywały w jego domu i Hrabia Olaf mógł, in loco parentis, robić z nimi, co mu się podobało. A jednak, pochłonięte ulubionymi tematami, sieroty czuły się tak dalekie od nieszczęścia, jakby rzeczywiście uciekły.”

Co napisawszy, chwilowo uciekam. Czego i Wam życzę.

Lemony Snicket „Seria niefortunnych zdarzeń”, ilustrował Brett Helquist, tłumaczenie Jolanta Kozak. Wydawnictwo Egmont, Warszawa 2002-2014. 

sobota, 3 maja 2014

K. Ostrowska-Biernacka, R. Kajzer "Luneta czasu i Konstytucja 3 maja", czyli w zaklętym kręgu historycznej nudy

Kiedy miałam 16 lat, przez przypadek znalazłam się w listopadzie gdzieś w środku Polski, na obozie harcerskim, w otoczeniu obcych mi ludzi.
Mimo że nie byłam harcerką, 10 listopada o godzinie 23:30 wywleczono mnie z łóżka i poprowadzono głęboko w las, gdzie o północy, przy ognisku odbyło się krótkie spotkanie (apel?) z okazji rocznicy odzyskania niepodległości przez Polskę.
Ogromnie się wówczas wzruszyłam i – przez krótki czas – poczułam się żarliwą patriotką, gotową bronić mojego kraju do krwi ostatniej.

Dwa lata temu, razem z moim mężem i dziećmi, pod koniec kwietnia znaleźliśmy się w Pałacu Prezydenckim na uroczystości ważnej dla nas prywatnie, ale mającej także wymiar państwowy. Prezydent wygłosił wówczas krótkie, ale treściwe przemówienie, nawiązujące do zbliżającej się rocznicy Konstytucji 3 Maja. Poczułam dumę z tego, że tam jestem, że stoję w tym miejscu, pod biało-czerwoną flagą.
Tamtego roku, w dniu trzeciego maja, wyjątkowo obejrzeliśmy w telewizji transmisję państwowych obchodów trzeciomajowego święta. Czułam, że jest to ważny dzień, że powinnam zwrócić dzieciom na niego uwagę.

3 maja jest w naszym kraju traktowany jako jeden z kolejnych dni wolnych do pracy, okazja do wypoczynku, a przede wszystkim – położenia kiełbasy lub kaszanki (a najlepiej: i kiełbasy, i kaszanki) na grillowym ruszcie.
O narodowym, patriotycznym wymiarze tego święta zazwyczaj się nie myśli. Sama zresztą też tego nie robię, pomijając wyżej wzmiankowane, nadzwyczajne okoliczności.
Wydaje mi się, że nie ma w tym niczego dziwnego – wszak w czasach mojego dzieciństwa to święto nie istniało. W szkole uczono mnie, owszem, o Konstytucji 3 Maja, ale nikomu nie przychodziło do głowy, by świętować rocznicę jej uchwalenia. Skupialiśmy się raczej na tym, czy zdążymy skleić wystarczającą ilość gołąbków na patyku, niezbędnych do radosnego wymachiwania w czasie pierwszomajowego pochodu.

Czasem nachodzi mnie jednak chęć, by zwalczyć w sobie patriotycznego lenia. Robię wtedy różne rzeczy. Ostatnio kupiłam dzieciom książkę – napisaną przez Katarzynę Ostrowską-Biernacką, a zilustrowaną przez Ryszarda Kajzera „Lunetę Czasu i Konstytucja 3 maja”.


Byłam nastawiona bardzo pozytywnie – wszak to jedna z niewielu pozycji dla dzieci o tematyce historycznej.
Zachęciła mnie okładka oraz format – kojarzący mi się z ulubioną serią mojego dzieciństwa – „Poczytaj mi mamo”.
Niestety, środek rozczarował.

Nie mam pomysłu na to, jak można by w ciekawy sposób przybliżyć dzieciom tę tematykę. Być może jest to po prostu niemożliwe, a być może potrzeba tylko więcej radości, poczucia humoru i wyczucia tego, co interesuje młodych czytelników.
Forma książeczki (zarówno gdy idzie o treść, jak i formę) sprawia, że jest ona zbyt trudna w odbiorze dla dzieci kilkuletnich, z kolei dzieci starsze są nią – już po kilku stronach – śmiertelnie znudzone (sprawdziłam na kilkorgu). Brakuje w niej bigla, czegoś, co porwie, zainteresuje, sprawi, że nudny historyczny świat stanie im przed oczami jak żywy.


Cała historia sprowadza się do opowieści o tym, jak piątka dzieci znajduje skarb, a w nim tytułową lunetę czasu, która po skierowaniu jej na obraz przenosi patrzących w świat malowidła, na które patrzą.
Świat obrazu „Konstytucji 3 maja” autorstwa Jana Matejki, do którego trafiają bohaterowie książki, jest jednak wyjątkowo nudny i statyczny (mimo że niby wiele się dzieje), a uczestniczące w wydarzeniach dzieci (w wieku od jedenastu do sześciu lat) niespotykanie wręcz mądre i rozważne. Pal sześć, że znają łacinę; gorzej, że nie robią w zasadzie żadnych głupstw, a przeniesione znienacka w realia roku 1791 czują się w nich zupełnie swobodnie, ucinając sobie erudycyjne pogawędki na temat liberum veto.

Próbowałam, naprawdę próbowałam, wyobrazić sobie któregoś z moich synów i ich koleżanek i kolegów w takiej sytuacji i nijak nie mogłam zobaczyć tak ładnego obrazka jak w książeczce.

Autorka tekstu książki jest członkinią zarządu fundacji „Nasza Historia”, która została powołana, by „przybliżać dzieciom i dorosłym ważne wydarzenia historyczne, kulturalne i tradycje kraju”; by propagować „wartości rodziny” oraz promować ideę „wolontariatu jako postawy społecznej”. Idee szczytne, tyle że chyba trzeba jeszcze dopracować pomysł na to, jak zaszczepić je innym.

Jeśli bowiem chodzi o moją rodzinę, niestety ta lektura niczego nie przybliżyła, a już na pewno nie rozpropagowała.
Bo ziewanie w czasie czytania mało interesujących książek moje dzieci opanowały już dawno.

Katarzyna Ostrowska-Biernacka, Ryszard Kajzer „Luneta Czasu i Konstytucja 3 maja”. Muchomor, Warszawa 2013.