sobota, 29 czerwca 2013

II Szczecińskie Spotkania z Książką dla Dzieci i Młodzieży, czyli ewakuujcie się do Pleciugi!

Szczecin i Targi Książki raczej nie idą z sobą w parze.
Na szczęście, bo jeśli chodzi o książki jestem kompulsywnym maniakiem, który najpierw kupi, a dopiero potem pomyśli.
Na nic przy tym zdają się zabezpieczenia w postaci noszenia niewielkiej ilości gotówki w portfelu – wszak żyjemy w czasach, kiedy ilość bankomatów w przeliczeniu na jednego mieszkańca stopniowo przewyższa nawet liczbę aptek, a i obrót bezgotówkowy ma się coraz lepiej.

Niestety, dziś zaliczyłam spektakularną klęskę.
Wystarczyło, że pojechałam na Szczecińskie Spotkania z Książką dla Dzieci i Młodzieży, a w moim domowym budżecie pokazało się dno.
I myli się ten, kto sądzi, że jest ono efektem naciągnięcia na zakupy słabego rodzica przez bezwzględne dzieci. Przeciwnie, dzieci wyraziły łaskawe zainteresowanie jedną, no, może i drugą pozycją, po czym zgłosiły chęć odmeldowania z imprezy.
Na szczęście (choć w kontekście finansowym zdecydowanie na nieszczęście) ja wiem od nich lepiej i zdążyłam wcześniej zakupić małe co nieco.


Szczególnie cieszy mnie zakup książek z wydawnictwa Tako, tym bardziej że przemiły pan (pozdrawiamy!) udzielił nam bardzo przyjemnego rabatu, dorzucając dodatkowo w gratisie prawdziwą Skrzynkę Potworów, do której zamierzamy wrzucać wszystkie kolejne części ukazującej się właśnie serii (na razie ukazały się trzy i tyle też mamy).
Mam wrażenie, że to akurat wydawnictwo robi sobie sporą krzywdę, wydając książki tak ładnie i starannie. Cena ich pozycji automatycznie przez to rośnie, odstraszając wielu rodziców od zakupu (nie ukrywam: gdyby nie atrakcyjność dzisiejszej promocji i ja pewnie nadal nie byłabym w ich posiadaniu). Tymczasem naprawdę szkoda, bowiem o ile skandynawska literatura dla dzieci ma się u nas nadspodziewanie dobrze (w czym olbrzymia zasługa wydawnictwa Zakamarki, także obecnego dziś w Szczecinie), o tyle książki hiszpańskie są w zasadzie nieznane.

Sporo pieniędzy zostawiłam też na stoisku Eneduerabe, ale nie mogłam się oprzeć, zobaczywszy że przyjechali z wydanym wreszcie po polsku Gruffalo.

Wreszcie, skusiło mnie i Wydawnictwo Literatura, które pomału, pomału wyrasta na mojego lidera, jeśli chodzi o promowanie polskich autorów, którzy piszą dla młodych czytelników, nie traktując ich z góry. Ich niezaprzeczalnym atutem jest też doborowe (zazwyczaj) grono współpracujących ilustratorów.
Mam jednak do wydawnictwa spory żal o to, że tak słabo promuje wydany przez siebie zbiór wierszy współczesnych autorów, inspirowanych twórczością Juliana Tuwima, zatytułowany „Tuwimowo”. Gdyby nie dzisiejsze warsztaty, podczas których jedna z autorek, Barbara Stenka, czytała m.in. kilka wierszy z tej właśnie książeczki, nie wiem czy dowiedziałabym się o istnieniu takiej pozycji, a już po pobieżnym przejrzeniu wiem, że byłaby to wielka szkoda!

Dzisiejsze (i jutrzejsze, tu program) spotkania z pewnością nie odbyłyby się, gdyby nie zapał i zaangażowanie organizatorek – Moniki Wilczyńskiej i Jolanty Kowalak.
Dobrze, że są osoby, które chcą poświęcać swój czas i kierować swoją energię na takie właśnie przedsięwzięcia. Być może nie uczestniczą w nich tłumy, ale chyba już garstka zadowolonych stanowi wymierną rekompensatę za wysiłek.
Jeśli więc któryś z podlegających jutrzejszej ewakuacji szczecinian jeszcze nie wie, gdzie podziać się w czasie zagrożenia, zachęcam – idźcie do „Pleciugi”! Wasze dzieci, wnuki i pociotki będą Wam za to wdzięczne! 

środa, 26 czerwca 2013

P. Wechterowicz "Bum! Bum!! Bum!!!", czyli co robią dwa goryle (oraz kum)

Chciałam rozpocząć od stwierdzenia, że mój aktualny stan umysłowy wyklucza pisanie o czymkolwiek innym niż o książkach dla dzieci, ale ugryzłam się w język.
Bo w zasadzie dlaczego o książkach dla dzieci mogę, a o tych dla dorosłych nie? Że niby te pierwsze głupsze, prostsze? Czy może ja zdziecinniała? Albo też – niedoczekanie! – tak bardzo wdrukowało mi się powszechne traktowanie literatury dziecięcej jako podrzędnego gatunku?
Nie wiem, co na to ja i która z tych odpowiedzi jest prawidłowa, ale wiem jak zareagowałyby na to dwa goryle (oraz kum).
Otóż, niewątpliwie zrobiłyby „bum! bum!! bum!!!”


Czas na postawienie paru dramatycznych pytań:
Jak mogłam żyć, nie wiedząc o tym, że istnieje Przemysław Wechterowicz?
Jak to się dzieje, że prawie wszystko co wydaje, jest opatrzone ilustracjami wyłącznie najwyższej próby??
Dlaczego „Bum! Bum!! Bum!!!” nie podaje się jako odtrutki i podstawowego lekarstwa w gabinetach lekarskich, na kozetkach u psychoterapeutów oraz szpitalach???


Prosty przekaz, zwykłe słowa, ale układające się w rytm, powodują że ma się ochotę podrygiwać i skakać.
Dwa goryle oraz kum nie robią bowiem nic więcej, tylko dudnią w klaty (Bum! Bum!! Bum!!!)
Powtarzają to rytmicznie, „w dzień i w nocy, zimą, latem, z mamą, z tatą, z siostrą, z bratem”.
Bum! Bum!! Bum!!! Dwa goryle oraz kum!



„Czy ci dobrze, czy ci źle, dźwięk ten wkrótce porwie Cię
Bum! Bum!! Bum!!! Dwa goryle oraz kum!”
pisze Wechterowicz i ma rację.
Dwa goryle (oraz kum) wciągają, wręcz wsysają w swój świat, prowokują do uśmiechu, sprawiają że robi się po prostu lepiej.




Ci bardziej spięci też nie będą się z pewnością opierać dłużej niż do „Lokum metrum panaceum, a w muzeum linoleum”. Tak głosi bowiem tekst wierszyka i oczywistym dla wszystkich jest, że to sygnał, by wykrzyknąć: „Bum! Bum!! Bum!!! Bum! Bum!! Bum!!! Dwa goryle oraz kum!”



Myślę, że podobnie jak w przypadku „Proszę mnie przytulić”, o walorach i tej książeczki stanowią w równym stopniu tak tekst, jak i ilustracje.
Marianna Oklejak znana była mi dotąd wyłącznie z cyklu o Basi. Tu posłużyła się podobną kreską (moim dzieciom spodobało się zwłaszcza niedokładne „pokolorowanie” obrazków), tworząc jednak w zasadzie drugą, niezależną od pierwszej opowieść. W stworzonym przez nią świecie dzieją się najrozmaitsze rzeczy – to rysunkowa historia o rzeczywistości opanowanej przez rytm, w której można spędzić co najmniej kilkanaście minut, wynajdując bądź to kolejne postaci z bajek, bądź po prostu zabawne sytuacje (dziś naszym bohaterem dnia był odpowiadający na rytmiczne wezwanie garmażeryjny kurczak, który prosto z piekarnika wyfrunął za okno).


Banalne i głupie, powie ktoś.
Nicniewnoszące i niepedagogiczne, dorzuci inny.
Bardzo mi takich ktosiów szkoda. Nie wiedzą, ile tracą, bum, bum, bum!

Przemysław Wechterowicz „Bum! Bum!! Bum!!!”, ilustracje Marianna Oklejak. G+J Gruner+Jahr Polska, Warszawa 2011. 

sobota, 22 czerwca 2013

Urodziny, czyli wszyscy jesteśmy Ciumkami

Zanim TO się zdarzyło, w tym miejscu stał piętrowy domek państwa Ciumków – powiedział przewodnik i zwiedzający pochylili się nad czarną dziurą, w której pełzały resztki dymu, a spomiędzy zgliszczy uśmiechała się smutno piegowata lalka-szmacianka…
Tata zlany potem usiadł na łóżku i przez chwilę siedział nieruchomo, pracowicie sortując zmieszane strzępki prawdy i sennych koszmarów. Kiedy skończył, uspokoił się trochę, ale tylko trochę, bo co prawda dom stał nietknięty, ale TO miało nastąpić dzisiaj.”

TO zdarzyło się dzisiaj.
Starszy wprawdzie urodzony w lipcu, jednak z uwagi na nieuchronne wakacyjne rozpierzchanie się kolegów, oficjalne imprezy urodzinowe wyprawia w czerwcu.
Na moje nieszczęście w tym roku w naszej lokalnej modzie urodzinowej zapanował trend na domówki. Dzieciaki, znudzone bawialniami, parkami linowymi, ściankami wspinaczkowymi oraz innymi tematycznymi i zorganizowanymi do bólu imprezami, uznały że najlepsza zabawa odbywa się w domu.
- Czy jesteś tego pewny, synu? – zapytałam co najmniej sto razy, licząc że właśnie teraz usłyszę inną odpowiedź niż „tak”.
Niestety, dziecko nie wyciągnęło ku mnie pomocnej dłoni.

Tata przytulił mamę i powiedział łagodnie:
- Tak trzeba, kochanie. Tak trzeba.”

Oczywiście, tatom łatwo powiedzieć. Oczywiście, pozdrawiamy wszystkich tatów – w końcu jutro Wasze święto.
Czemuż jednak ojcom z taką łatwością przychodzi bezradne rozkładanie rąk i mówienie aksamitnym głosem: „Kochanie, zrób jak uważasz. Ja Ci oczywiście pomogę. Na przykład chętnie upiekę dzieciom kiełbaski na grillu.”

I tak zaczął się ów pamiętny dzień, a atmosfera, która już rano była gęsta, w miarę zbliżania się godziny siedemnastej gęstniała jak tężejąca galaretka.(…)
- Tato, pobawisz się ze mną? – zaproponowała Kasia, ale tata popatrzył takim wzrokiem, że znałaby odpowiedź, nawet gdyby nie powiedział:
- Oszalałaś? Przecież dzisiaj są twoje urodziny!

Doprawdy, przeklinałam chwilę, w której się na to zgodziłam. Doprawdy, przeklinałam ją najbardziej o zbrodniczej godzinie 6:30, gdy w jedyny dzień w tygodniu, w którym mogę choć trochę się wyspać, zadzwonił budzik. Szybkie zakupy, szybkie sprzątanie (czytaj: wrzucanie zbędnych przedmiotów do sypialni, którą można zamknąć na klucz), szybkie dekorowanie pomieszczeń (nienawidzę dmuchania balonów!), szybkie przygotowanie przekąsek dla dzieci, szybkie przygotowanie akcesoriów do wybranych wczorajszej nocy a znalezionych w internecie gier i zabaw. Przydałby się szybki prysznic, najlepiej zimny.

źródło zdjęcia

Goście, na początku nieśmiali, zaczęli się szybko rozkręcać i wkrótce całe towarzystwo zabrało się za rozpakowywanie prezentów. W powietrzu latały strzępy kolorowych torebek (…)
Potem ktoś nagle pobiegł na górę, a za nim ktoś drugi i trzeci, i w ciągu kilku chwil pokój opustoszał. Mama chciała posprzątać porozrzucane prezenty, ale na schodach znowu zatupotało i stado zbiegło z powrotem na dół. Pokręciło się po pokoju. Ten i ów skubnął paluszka, i owocowego żelka, ktoś inny ściągnął z półki grę, ale była nudna, więc ściągnął drugą, a potem frr! i znowu na górę. (…)
Trzech chłopców siedziało na piętrowym łóżku i odpierało ataki gromady dziewczynek, które pięły się w górę: po drabinie, po biurku, po regale. Kiedy jedna spadała, natychmiast w jej miejsce pojawiały się dwie następne i bój trwał nieprzerwanie.”

Przeczytałam powyższy fragment książki „Co tam u Ciumków” odpowiednio wcześniej, wydawało mi się więc, że zdołam wyciągnąć właściwe wnioski.
Po pierwsze, żadnej swobody. Czas wyłącznie inteligentnie zorganizowany.
Po drugie, opisana impreza dotyczyła urodzin dziewczynki w wieku przedszkolnym. Ach, czymże są dziewczynki w wieku przedszkolnym w obliczu groźby najazdu stada chłopców (i jednej dziewczynki) w wieku wczesnoszkolnym! Przełączyłam się w tryb bojowy.
To zdumiewające, ale te same miny i tembr głosu, które w pracy znakomicie mi wystarczają, by okiełznać najbardziej agresywne jednostki, nie wyłączając zatwardziałych recydywistów, dziś zdały się na nic. Po piętnastu minutach ochrypłam, po półtorej godzinie wspomagałam się gestami. Towarzystwo rozłaziło mi się i rozpierzchało, preferując zwłaszcza przebieganie przez ulice (część urodzin odbywała się w plenerze i polegała na poszukiwaniu kolejnych miejsc, w których ukryte były wskazówki naprowadzające na miejsce ulokowania skarbu). Propozycje kolejnych gier i zabaw spotykały się wyłącznie z jedną reakcją: „a nie możemy iść pograć w piłkę?” (na swoje nieszczęście mieszkam w pobliżu orlika).


źródło zdjęcia
 „- Prosimy na tort! – zawołała w którymś momencie mama, ale nie doczekała się żadnej reakcji. W końcu tacie udało się zagonić towarzystwo do stołu i wtedy mama wniosła na tacy serowy tort z czerwoną galaretką.
- Blee, nie znoszę galaretki! – zawołał Benio.
- Ja też nie – poparła go Zosia.
- A ja lubię tylko zieloną – oświadczyła Zuzia.
- Mam nadzieję, że w tym torcie nie ma sera – wzdrygnął się Bartek i zewsząd posypały się recenzje w podobnym duchu.
Po chwili na stole zostało kilkanaście talerzyków z ledwie nadgryzionym tortem, a przy stole tylko Jasio, który nie miał nic przeciwko serowi i galaretce – i mama pomyślała, że to bardzo miłe dziecko.”

Menu naszej imprezy nie było zbytnio rozbudowane.
Ot, znakomicie upieczone przez Ojca kiełbaski z grilla, w towarzystwie bananów z grilla, kilka miseczek z różnymi owocami, bakaliami, nieco słodyczy.
Ośmioosobowe towarzystwo zjadło łącznie dwie kiełbaski oraz jednego banana.
Tort był w planach, owszem.
Że to nie był dobry pomysł pomyślałam po raz pierwszy, gdy ojciec Krzysia wyszeptał w progu: „Tylko bardzo proszę nie dawać Krzysztofowi tortu! Przyszedł na te urodziny tylko pod warunkiem, że nie będzie musiał go jeść!”
Potem kilka razy próbowałam triumfalnie wnieść tort na stół, za każdym razem słyszałam jednak: „Nieeee! Tylko nie tort!”, ewentualnie: „Ja mogę zaśpiewać „Sto lat”, tylko niech Pani nie każe mi tego jeść!”

Jeśli ktoś ma ochotę na tort, zapraszam, mamy go dużo.
Jakież to szczęście, że Młodszy ma urodziny dopiero w następnym roku…

Wszystkie oznaczone kursywą cytaty pochodzą z opowiadania „Urodziny” autorstwa Pawła Beręsewicza, zamieszczonego w książce „Co tam u Ciumków?”, z ilustracjami Surena Vardaniana, wydanej przez Wydawnictwo Skrzat, Kraków 2011. 

czwartek, 20 czerwca 2013

Nie jest dobrze, czyli jestem trendy

Zauważyłam, że ostatnio na blogach występuje trend polegający na informowaniu o tym, że nie jest dobrze.
Jako że tam gdzie trend, top i the best of, tam ja, natychmiast poczułam bezwzględną potrzebę poinformowania świata, że…
nie jest dobrze, oj nie.

Całe życie porządna i poukładana, teraz nie poznaję samej siebie.
Nie śpię zbyt wiele, nie czytam wcale (poza literaturą dla dzieci).
Nie pamiętam o niczym, czego sobie nie zapiszę, nie ustawiając jednocześnie przypomnienia w telefonie.
Nie sprzątam i nie gotuję, bo nie mam siły i czasu.
Widuję swoje dzieci głównie wieczorami, marząc o tym aby poszły już spać.

W ubiegłym tygodniu zapomniałam o zajęciach dydaktycznych, które prowadzę.

Parę dni temu usiłowałam sforsować szlaban w centrum handlowym. Nie chciał się podnieść, baran jeden. Na szczęście miły pan ze stojącego z tyłu samochodu zapytał delikatnie, czy jestem pewna, że opłaciłam bilet parkingowy. Nie opłaciłam.
Wrażenia z podchodzenia do stojących w kolejce do wyjazdu samochodów i proszenia ich kierowców o to, by zechcieli się uprzejmie cofnąć – bezcenne.

Wczoraj umówiłam się na pewne spotkanie. Przybyłam o czasie, jednak zastałam zamknięte drzwi. Zainterweniowałam telefonicznie. Po drugiej stronie słuchawki najpierw zapadła cisza, a potem padło nieśmiałe pytanie: a nie umawiałyśmy się na jutro?
Owszem, umawiałyśmy. Szkoda tylko, że zorganizowałam sobie wszystko tak, aby spotkać się wczoraj, nie zaś dzisiaj.
Dziś dwieście dwudziesta rocznica urodzin Aleksandra Fredry, o czym oczywiście nie wiedziałabym, gdyby nie Google Doodle.

Uczczę to święto małą parafrazą:
jeśli nie chcesz mojej zguby, szybciej urlop daj mi luby!

niedziela, 16 czerwca 2013

J. Wróbel "Zbrodnia doskonała", czyli o bardzo porządnych trupach

Opatrzenie książki przedmową zazwyczaj powoduje, że w mojej głowie powstają najgorsze podejrzenia.
Zasadniczo w grę wchodzą dwie sytuacje:
a)     autor, bądź wydawca uważają dzieło za tak trudne i hermetyczne, a czytelników za tak głupich, że uważają, iż tylko w ten sposób uda się zepchnąć ich (czytelników) na właściwe tory myślowe. Te przedmowy zwykle napisane są bardzo mądrym językiem, pełnym przypisów i cytatów.
b)     autor, bądź wydawca nie są pewni, czy znajdzie się ktokolwiek, kto zechce sięgnąć po książkę, która nie jest najwyższych lotów, dlatego myślą, że nie zaszkodzi jej lekkie podrasowanie. Te przedmowy zwykle roją się od wykrzykników i przymiotników.


Przedmowa, którą Jan Wróbel poprzedził wydany drukiem zbiór swoich opowiadań, nie mieści się w żadnej z tych dwóch kategorii. Najchętniej przytoczyłabym ją tu w całości, bowiem znakomicie oddaje moje odczucia zarówno przed, jak i po lekturze.
Jan Wróbel pisze bowiem tak:
         „Opowiadanie kryminalne, jako gatunek, trąci myszką, prawda? Fado, blues, komedia romantyczna, Kaczor Donald (i w ogóle komiksy), cyrk i filmy Barei też trącą myszką, a przecież mają wielbicieli w każdym pokoleniu Polaków. Nasze życie bez opowiadań kryminalnych byłoby uboższe. Nikt, komu bliskie są zgrabne zbrodnie, nie może pozostawać obojętny wobec straszliwej groźby zaginięcia całego gatunku wyniesionego kiedyś tak wysoko przez Arthura Conan Doyle’a.
         A tak mogłoby się stać, gdybyśmy nie byli czujni. W dobie powszechnej promocji diety i homeopatii w księgarniach królują kryminały tak opasłe, że trudno je samemu przytachać do domu. W wielotomowych morderstwach prym wiodą psychopaci, gwałciciele, ludożercy i wyznawcy wampirycznych sekt. Wszystko bardzo pięknie, ale w sercu miłośnika kryminału jest też miejsce dla starego, dobrego kamerdynera zapraszającego do biblioteki na kawę i rozstrzygnięcie Zagadki Przesuniętego Barometru itp. To świat, który nie może zaginąć.”

W rzeczy samej.
Nie pamiętam co było pierwszym kryminałem, jaki wpadł mi w rękę, ale jestem pewna, że była to któraś z krótkich form. Być może wspomniany Conan Doyle, a może drukowane w latach sześćdziesiątych w „Przekroju” króciutkie zagadki kryminalne (moi dziadkowie dysponowali opasłym tomiszczem, w którym zebrane były bodajże dwa roczniki „Przekroju” z tego czasu). Potem przyszedł czas na Agathę Christie i niebieskie zeszyty z serii „Ewa wzywa 07”. I owszem, przeżyłam też okres fascynacji grubymi księgami w czarnych okładkach, kryjącymi w sobie pochodzące ze Skandynawii najmroczniejsze z mrocznych opowieści o wynaturzeniach i potwornościach, o jakich nie słyszałam nawet na zajęciach z medycyny sądowej. Okres ów jednak nadspodziewanie szybko minął i raczej już nie wróci (od roku nie jestem w stanie przemóc się nawet dla Hakana Nessera).
Co innego owe małe, krótkie, leciutkie historyjki. Historyjki, w których owszem, niezbędnym elementem jest uśmiercenie jakiegoś nieszczęśnika, jednak jego krew nigdy nie bryzga, a już na pewno nigdy nie ochlapuje choćby czubków butów dystyngowanego detektywa w meloniku. Rozkosz, relaks i przyjemność w jej najczystszej postaci.

Opowiadania autorstwa Jana Wróbla (i jeśli wierzyć przedmowie – jego córki, Małgorzaty) nie są może arcydziełem w omawianym gatunku, jednak bardzo porządne rzemiosło to także coś, czym nie należy gardzić.
Niektóre lapidarne, ledwie kilkustronicowe, inne dłuższe (co oznacza: około dwudziestronicowe), osadzone w polskich realiach - zarówno przaśnych, jak i ekskluzywnych, choć niekiedy i za granicą (jak w przypadku dziejącego się w Hiszpanii "Pięknego morderstwa"), zabawne („Sławny detektyw”), ale także wstrząsające („Cień matki”, niestety dość mocno przypominający mi znane zawodowo historie). Czyta się szybko i przyjemnie, choć równie szybko też zapomina (ale to regularnie zdarza mi się też w przypadku książek Agathy Christie, więc nie zamierzam czynić z tego zarzutu). Większość historii przesiąknięta jest specyficznym poczuciem humoru Wróbla, którego z tego właśnie powodu zaliczam do jednego ze swoich ulubionych publicystów. W czasie takim jak teraz, kiedy nie nadążam z gonieniem w kółko w celu złapania własnego ogona i odliczam dni do urlopu, jest on jedną z niewielu występujących w mediach osób, które mnie nie denerwują, a wręcz działają kojąco.
Próbka stylu? Proszę bardzo, oto fragment opowiadania „Zbrodnia doskonała, rehabilitacja”, według mnie bezsprzecznie pióra Jana Wróbla (autor nie zdradza, które z opowiadań napisał on, a które jego córka):
„Rozmarzyłem się. Naprawdę pomocny gadżet to byłby anihilitator żon. Powiedzmy szafa umieszczona w miejskim parku, koło fontanny. Żona robi się zgorzkniała, marudna, czy, he, he, niewierna… Idziesz z nią na spacer i wśród odświeżającego deszczyku maleńkich kropel wciskasz dwa razy pewien guzik i psyt, nie ma żony. Wonderfull.
Nie, jednak nie wonderfull, ciało musi zostać. Inaczej sąd będzie dziesięć lat „Wzywał do stawiennictwa…” i nici ze spadku. Bez sensu. Na każdym kroku komplikacje.”

I naprawdę nie chodzi tylko o to, że autor rozbraja mnie dogłębną znajomością sądowych procedur i realiów. Decydujące znaczenie ma bowiem raczej to, że jest człowiekiem z natury uśmiechniętym, także wówczas, gdy pochyla się nad nieboszczykiem. Dlatego liczę też na to, że nie będzie żywił do mnie urazy, gdy wyznam że jego książkę nabyłam tylko dlatego, że była objęta całkowitą i totalną przeceną. Tanio, bowiem bo tanio, ale uzyskał w ten sposób zamierzony, jak sądzę, efekt finalny w postaci całkiem zadowolonego czytelnika.

Jan Wróbel „Zbrodnia doskonała”. Świat Książki, Warszawa 2011.   

niedziela, 9 czerwca 2013

P. Wechterowicz, E. Dziubak "Proszę mnie przytulić", czyli zróbcie misia

Idąc jakiś czas temu wewnętrzną klatką schodową w moim miejscu pracy, napotkałam idącego z naprzeciwka nieznanego młodego mężczyznę. Maszerował dziarsko, mimo że pod górę, podśpiewywał sobie coś pod nosem, a do tego uśmiechał się szeroko. Kiedy zbliżał się do mnie, wykonał gest, który sugerował, że oto cieszy się niezmiernie, że mnie spotyka i w związku z tym za chwilę ucałuje mnie z dubeltówki.
Czym prędzej przybrałam groźną minę i wykonałam unik. Jak się jednak okazało, zażegnałam niebezpieczeństwo tylko na jakiś czas, a do tego wróg zamaskował się na tyle dobrze, że straciłam czujność i sama wpuściłam go do domu.


„Proszę mnie przytulić” – już sam tytuł książki jednoznacznie świadczy o jej niepoważnym charakterze. Kto w tych czasach ma czas na przytulanie? Kto chciałby się tego domagać? Kto śmie przypominać o takiej nieproduktywnej czynności?
Przemysław Wechterowicz i Emilia Dziubak. Oto ta para odważnych. On pisze, ona ilustruje. Razem: rewelacja! Chcecie, czy nie chcecie, umiecie robić uniki, czy też nie, i tak zostaniecie przytuleni!

Książeczka jest – wydawać by się mogło - w zasadzie o niczym. Bo oto mamy tylko zwykły wiosenny poranek, podczas którego dwa niedźwiedzie – Tata Niedźwiedź i Niedźwiadek – postanawiają wybrać się na spacer po lesie. Obaj niezwykle zadowoleni z życia i z siebie (przekomarzają się, "czy fajniej jest być ojcem takiego dzielnego i bystrego syna, czy synem takiego mądrego i silnego ojca"), postanawiają wypróbować skuteczność sposobu Taty Niedźwiedzia na dobry dzień. Jego zdaniem nie ma bowiem jak mocne przytulenie się do kogoś.


Las duży, a zwierząt w nim mnóstwo (i nic to, że nie wszystkie faktycznie w nim mieszkają – to wszak nie podręcznik przyrody!), wyściskanie wszystkich zajmuje sporo czasu, a nadto wymaga pomysłowości i odwagi (taka anakonda, to dopiero wyzwanie!). Dwa niedźwiedzie niestrudzenie realizują jednak swoją misję i mimo że niekiedy spotykają się z kompletnym niezrozumieniem („Pan Bóbr nie końca wiedział, co o tym myśleć, ale ponieważ chciał jak najszybciej wrócić do pracy, zgodził się na jedno nie za długie przytulenie”), entuzjazm innych wszystko im wynagradza.


Zapytacie pewnie, czy z tej opowieści płynie morał?
Owszem, nawet dwa.

Pierwszy: nigdy, ale to nie przenigdy nie czytajcie tej książki więcej niż jednemu dziecku jednocześnie. Już wariant dwójkowy spowodował bowiem całkowite sprasowanie znajdującego się w środku rodzica (książkę wyróżnia piorunujące działanie – czytający natychmiast pragną samodzielnie wypróbować skuteczność rad Taty Niedźwiedzia).

Drugi: jeśli spotkacie na schodach uśmiechniętego nieznajomego, uśmiechnijcie się do niego również. Na całowanie z dubeltówki nie należy się jednak zgadzać – ono zarezerwowane jest wyłącznie dla wujów!

Przemysław Wechterowicz, Emilia Dziubak „Proszę mnie przytulić”. Agencja Edytorska Ezop, Warszawa 2013. 

czwartek, 6 czerwca 2013

E. Cherezińska "Północna Droga", czyli co kryje Wiking pod futrem

Ta sama rzeczywistość ma wiele odsłon. Coś, co dzieje się tu i teraz, dla jednego będzie końcem jego świata, dla innego zaś nic nieznaczącym epizodem.
To jacy jesteśmy i jak postrzegamy rzeczywistość, jest wypadkową bardzo wielu czynników.
Moja perspektywa jako spełnionej prywatnie i zawodowo, przyzwoicie zarabiającej kobiety, matki dwójki zdrowych dzieci jest zupełnie inna niż perspektywa mieszkającej dwie ulice dalej samotnej matki niepełnosprawnego syna, utrzymującej się dzięki pomocy społecznej.
Mój i jej światy mogą się czasem przeciąć, czasem zazębić, ale zawsze zachowają swoją odrębność. Możemy jednak spróbować opowiedzieć sobie o nich; jeśli będziemy uważnie słuchać, może uda się nam zrozumieć coś więcej? 


Cykl Elżbiety Cherezińskiej „Północna Droga” to próba takiego właśnie spojrzenia na świat i pokazania, że nie ogranicza się on do czubka nosów naszych własnych oraz naszych znajomych. Ile bowiem osób, tyle historii, a każda tak samo prawdziwa.
W dwóch pierwszych częściach swoje historie opowiadają Sigrun („Saga Sigrun”) i Halderd („Ja jestem Halderd”), kobiety żyjące w Skandynawii w drugiej połowie X wieku, niemal równolatki (Sigrun jest młodsza od Halderd tylko o pięć lat).

Sigrun jest „jasna. Jasne włosy, jasne oczy, jasnozielona suknia. Młode złoto.” Takie też jest jej życie – hołubionej córki wielkiego i poważanego wikińskiego wodza – Apalvaldra, żony pięknego i mądrego Regina, władcy Namsen. Miłość i szacunek otaczają ją od urodzenia, większość problemów udaje się rozwiązać. Ot, dobre życie.

Halderd. „Wysoka, smukła, ciemnooka, dumna. Emanowała siłą.” Niczego w życiu nie dostała za darmo, a to co ostatecznie stało się jej udziałem, zostało drogo przez nią okupione. Jest uważna i pojętna. Musi podjąć wiele decyzji, z których każda przybliża ją do zrozumienia istoty i sensu życia. Swojego i innych.

Po przeczytaniu pierwszej części nie byłam przekonana, czy aby na pewno – jak napisano na okładce – faktycznie miałam do czynienia z „tętniącą energią życia wytrawną i porywającą narracją, wysmakowanym wizerunkiem psychologicznym postaci, niezwykłą urodą detalu”. Początkowe sto stron czytało mi się bowiem dość ciężko, pierwszoosobowa narracja robiła wrażenie chropawej i wcale nie porywającej, a niekiedy bardzo naiwnej. Kiedy jednak upłynęło parę dni od zakończenia lektury i okazało się, że ten świat cały czas tkwi gdzieś pod moimi powiekami, doszłam do wniosku że warto sięgnąć po kolejną opowieść.
Słusznie, bowiem „Ja jestem Halderd” jest w mojej ocenie lepszą książką. Może z uwagi na osobę narratorki, której przeżycia są o wiele bardziej złożone niż te, które były udziałem Sigrun. Może też dlatego, że zaczynamy widzieć wielowątkowość i polifoniczność całej historii, mimochodem wywracając do góry nogami ten obraz wyimaginowanego świata, jaki sami wcześniej stworzyliśmy. Niewiele rzeczy jest takich, jakimi się nam wydają. Tak było w wieku dziesiątym, tak samo jest i w dwudziestym pierwszym stuleciu.

skandynawska bogini Freja
Cherezińska nie poprzestaje jednak na prostym zestawieniu historii dwóch różnych kobiet. W sadze przeplatają się bowiem także religie – starodawne wierzenia skandynawskie z wkraczającym tryumfalnie chrześcijaństwem i płcie – świat nieobecnych, wiecznie wojujących mężczyzn oraz trwających w domu kobiet, umiejętnie lawirujących między rzeczywistością z czasów, gdy mężowie zjeżdżają do domu, a tą, gdy ich nie ma, a trzeba – mimo to, ale czasem i dzięki temu – zarządzać zwykłym życiem.
Świat przedstawiony w dwóch pierwszych częściach jest też niezwykle zmysłowy. Choć wokół toczą się liczne wojny, po których kolejni mężczyźni stopniowo, acz konsekwentnie przeprowadzają się do Walhalli, nie znajdziemy tu drobiazgowych opisów kolejnych bitew czy manewrów wojennych. Polityka, planowanie, dowodzenie są, owszem, obecne (w drugiej części silniej niż w pierwszej), ale nie mają pierwszoplanowego znaczenia. Zamiast opisów krwawych jatek i wysławiania sprytnych manewrów bitewnych, należy się więc spodziewać erotyki (w pierwszej części silniej zaznaczonej niż w drugiej), nadspodziewanie odważnej, ale w żadnym razie nie wulgarnej.

Wydaje się też, choć z braku wiedzy merytorycznej w żadnym razie nie potrafię tego zweryfikować, że Cherezińska wykonała olbrzymią pracę, by swoją opowieść osadzić w prawdziwych historycznych realiach. Choć główni bohaterowie są postaciami fikcyjnymi, żyją jednak wśród autentycznych skandynawskich postaci, giną w bitwach, które rzeczywiście się zdarzyły. Ciekawym pomysłem jest zresztą zamieszczenie na końcu każdej z książek kalendarium, opisującego z jednej strony autentyczne zdarzenia, z drugiej zaś dziejącą się równolegle fikcyjną rzeczywistość książkową.

Moje wątpliwości budzi jedynie to, czy saga nie jest przypadkiem raczej babskim czytadłem, mało atrakcyjnym dla mężczyzn. Mój osobisty mąż po przekartkowaniu pierwszej części i uzyskaniu ode mnie paru informacji na jej temat, odmówił bowiem dalszej współpracy, a ja nie nalegałam, gdyż sama miałam wrażenie, że faktycznie przebrnięcie przez tę lekturę mogłoby się okazać dla niego niemożliwe.
Być może to jednak przypadek odosobniony i znajdą się męscy amatorzy takich historii. W końcu – by nie szukać daleko przykładów - sama z wypiekami na twarzy chłonęłam kolejne strony historii stworzonej przez G.R.R. Martina – było, nie było, mocno męskiej i krwistej.
Niewykluczone też, że odpowiedź na tę wątpliwość znajdę po przeczytaniu trzeciej części, opowiedzianej tym razem przez mężczyznę, Einara.

Elżbieta Cherezińska „Saga Sigrun”, „Ja jestem Halderd”. Zysk i S-ka Wydawnictwo, Poznań. 

niedziela, 2 czerwca 2013

Dzieci dźwignią handlu, czyli reminiscencje z Dnia Dziecka

Jestem głęboko przekonana, że gdyby jakimś cudem na Ziemi dotąd nie istniały dzieci, XXI-wieczni spece od marketingu natychmiast by je wymyślili.
Dzieci to bowiem dająca się niespotykanie łatwo nakręcić maszynka, służąca do drenowania kieszeni rodziców.
Maszynka, która uruchamia się wskutek najkrótszego nawet kontaktu z choćby najmniejszym impulsem drenującym. Impulsem zaś może być wszystko.
Reklama obejrzana w telewizji (biada wam, o rodzice, którzy pozwalacie swoim dzieciom samodzielnie obejrzeć jakąkolwiek bajkę w jakiejkolwiek telewizji; bajki te mają bowiem to do siebie, że niepostrzeżenie i płynnie przechodzą w reklamy kolejnych najnowszych i niezbędnie dzieciom potrzebnych zabawek).
Spacer w okolicy kiosku z gazetami (dziwnym trafem, większość kiosków we wszystkich szybach eksponuje setki gazet przeznaczonych specjalnie dla dzieci, których pierwsze i ostatnie strony składają się wyłącznie z zachęt do kupna najnowszych i niezbędnie dzieciom potrzebnych zabawek).
Kontakt z rówieśnikami; gdziekolwiek – w szkole, przedszkolu, piaskownicy, kościele (zawsze co najmniej jedno z dzieci będzie miało przy sobie najnowszą i niezbędnie mu potrzebną zabawkę, którą z dumą zaprezentuje wpatrzonym weń jak w obrazek kolegom).
Tak, dzieci są dźwignią handlu, bez dwóch zdań.

Tak, dzieci są zgubą portfeli rodziców, bez dwóch zdań.
Ci zaś rodzice, którzy pragną choć częściowo uratować swoje portfele, muszą odpowiedzieć sobie na takie oto proste pytanie: czy jesteście w zamian gotowi wziąć na swoje sumienie swe nieszczęsne dziatki, które może i będą oczytane i wybiegane, jednak nie znajdą żadnego wspólnego języka z rówieśnikami? Gdy bowiem Wasze dziecko zechce zapytać kolegę chociażby o to, co ten sądzi o najnowszej zagadce kryminalnej rozwiązanej przez Lassego i Maję, najpierw spotka się z pogardliwym milczeniem, a potem z plecami kolegi, który czym prędzej odwróci się w stronę kogoś, z kim będzie mógł podzielić się spostrzeżeniami na temat najnowszych postaci z Lego Chima, Hero Factory, albo wymienić się na śmieciaki czy magno-zety.

Właśnie, śmieciaki. Oto cisi bohaterowie wczorajszego święta.
To dla mnie pierwsze miejsce w kategorii: jak znakomicie opakować i sprzedać za wielkie pieniądze coś, co jest warte najwyżej 5 złotych.


Kiedy ze dwa lata temu po raz pierwszy zobaczyłam na witrynie sklepu z zabawkami wielką kartkę informującą o możliwości nabycia śmieciaków w niezwykle promocyjnej cenie, obojętnie przeszłam mimo. O naiwności!
Od dwóch miesięcy w klasie Starszego rozpętał się bowiem śmieciakowy szał. Z początku nie wiedziałam dlaczego, potem odkryłam jednak, że oto telewizje dziecięce przypuściły zmasowany atak, informując o pojawieniu się na rynku najnowszej, czwartej już (!) serii śmieciaków, nazwanej dla odróżnienia od poprzednich – z nieznanych mi powodów – śmieciakami UFT. Zanim zdążyłam się zorientować, dałam naciągnąć się na dwa zestawy śmieciaków w kubłach, które wszak już nazajutrz zostały negatywnie zweryfikowane przez klasowych kolegów Starszego.
- Eee, z trzeciej serii? Badziew. – orzekli.
Niestety, nie udało mi się przekonać Starszego, że drugie z tych zdań było szczerą prawdą i że należałoby w związku z tym zapomnieć o śmieciakach. Prośby, groźby, płacze, sabotaż – oto środki, jakie pojawiły się w naszym domu jako stały element codziennych kontaktów.



Pękłam. Zmiłujcie się jednak nade mną i rzućcie tylko co drugim kamieniem.
Z okazji Dnia Dziecka obdarowałam potomstwo tradycyjnymi prezentami książkowymi (o, książki? no fajne, fajne, a śmieciaki są?) oraz dwoma zestawami - każdy złożony ze śmieciaka (sztuk jedna) oraz spinnera (sztuk jedna). Pięć dyszek z kosztami wysyłki i też możecie się nimi cieszyć, naprawdę!
Zapytacie może cóż to jest?
Hm. Jakby tu…




Jak można dowiedzieć się z licznych reklam, śmieciaki to:
- „elastyczne mini figurki do zbierania, które symbolizują różnego rodzaju odpady”. Są więc wśród nich armioagresorzy, orientwojownicy, zwierzobojówki oraz jedzenionapastnicy.
Nie, nie mówcie, że w Waszych gminach nic nie mówili o tego rodzaju odpadach! Naprawdę?

- „są to najbardziej obrzydliwe i jednocześnie sympatyczne Śmieciaki. Można się nimi bawić w różne obrzydliwości”.
Tak, to wiele wyjaśnia. Przynajmniej rodzicom chłopców. Rodzice dziewczynek mogą odetchnąć z ulgą.

I clou programu, haczyk na rodziców:
- „dzięki Śmieciakom nasze dzieci nauczą się odpowiedniego segregowania odpadów!
Doprawdy, czapki z głów. Za takie hasło reklamowe wypuszczone tuż przed wejściem w życie „ustawy śmieciowej” należą się co najmniej gratisowe dwa tygodnie w egzotycznym kraju w opcji all inclusive. Koniecznie w otoczeniu bawiących się Śmieciakami dzieci!

Na koniec najważniejsze.
Po co to wszystko piszę?
Po pierwsze, mam prośbę do twórców Śmieciaków i reklam na ich temat. Wzbogaćcie je o element nakłaniający dzieci do zwykłego wyrzucania śmieci do kubła. Chociaż tyle należy się rodzicom o wydrenowanych portfelach, co?
Po drugie, od wczoraj czuję się podle. Nie tylko dlatego, że kupiłam dzieciom śmieciaki. Przede wszystkim dlatego, że dodatkowo, z uwagi na obrzydliwą pogodę, porzuciłam ambitne plany spędzenia Dnia Dziecka (aktywnie! edukacyjnie! rodzinnie! na łonie natury!), wybierając wersję najprostszą i najbardziej komercyjną z możliwych. Multipleks, seans w 3D, popcorn i cola. I nie pociesza mnie ani trochę to, że to samo zrobiły tysiące innych rodziców (cudem zaparkowałam na ostatnim miejscu w wielopiętrowym parkingowcu).

Pilnie szukam drogi do rodzicielskiej Canossy! Czy ktoś już tam był i może mnie zaprowadzić?