poniedziałek, 31 grudnia 2012

Brumm, Różyczko, Pettson i Findus, czyli święta w doborowym towarzystwie

Ponieważ należę do grona osób, które im dłużej żyją, tym bardziej nie pojmują idei świętowania końca starego i początku nowego roku, konsekwentnie nie zamierzam też poświęcać dzisiejszego wpisu jakimkolwiek podsumowaniom czy statystykom. Inni robią to lepiej niż ja i z większym przekonaniem co do sensowności tej czynności.

Zamiast tego będzie o okołoświątecznych zaległościach.

W ubiegłym roku przed świętami Bożego Narodzenia Starszy przeżywał okres intensywnego zachłyśnięcia się możliwością samodzielnego wypożyczania książek ze szkolnej biblioteki. Przyniósł wówczas do domu m.in. opasłą księgę, zawierającą zbiór rozmaitych historii odnoszących się do religijnej strony tych świąt. Tytułu teraz nie pomnę, ale po przeczytaniu dwudziestej historii o betlejemskiej stajence oraz po trzysta pięćdziesiątej drugiej wzmiance o okrutnym królu Herodzie, oboje poczuliśmy absolutny przesyt tematem.
Ów przesyt w podświadomości przetrwał najwyraźniej całe 366 dni, bowiem w grudniu tego roku w naszych cowieczornych lekturach nie pojawiła się ani jedna tego rodzaju pozycja (szanowna siostro katechetkomea culpa, z naciskiem na „mea”! ).


Zamiast więc stajenki i Jezuska, w tym roku święta czytelniczo kojarzyły nam się wyłącznie z poszukiwaniem choinki, Mikołajem i Skandynawią. Pewnie to niedobrze, pogańsko i nieco komercyjnie, jednak można spojrzeć na to i z innej strony.
Jeśli bowiem dążyliśmy do tego, by spędzić święta radośni i roześmiani, sięgnięcie po te akurat pozycje mogło okazać się niezwykle pomocne.

Na pierwszym miejscu – zawsze i wszędzie – zdecydowanie Pan Brumm (to akurat nie Skandynawia, ale Niemcy też bardziej protestanckie niż katolickie, więc nie zmienia to obrazu sytuacji).
Gdyby dało się obiektywnie zmierzyć komu w naszej rodzinie najbardziej podoba się ta książka, podejrzewam że w cuglach zdobyłabym złoto. Dzieci też jednak chichoczą podczas tej  lektury, więc czuję się usprawiedliwiona, by czytać ją z nimi znów i znów.
Pan Brumm jest uroczy. Beznadziejnie głupi i bezmyślny, jednak gdy sytuacja staje się naprawdę napięta, potrafi stanąć na wysokości zadania. W tym przypadku jest nim zdobycie choinki. Tej choinki. Czy da radę? Czy postawienie na czatach Kaszalota (pływającej w słoju złotej rybki) okaże się dobrym pomysłem? Czy pojawi się Święty Mikołaj? Doprawdy, na kilkunastu stronach, w kilkuset słowach udało się zamieścić taki ładunek napięcia, jak rzadko kiedy. I do tego te boskie ilustracje!
Pan Brumm wyrysowany ręką autora jest zachwycający, a pozornie proste obrazki przykuwają wzrok. Niekiedy stają się też źródłem inspiracji – bo w zasadzie, dlaczego nie można powiesić na choince klucza francuskiego, banana i termofora, no, dlaczego maamooo?!

Na drugim miejscu – fiński ojciec trójki upiornych dzieci, Paweł Różyczko.
Także i w tym przypadku mamy do czynienia z całą serią historyjek, osobiście zilustrowanych przez autora. O ile jednak pan Brumm to tzw. ładne obrazki, o tyle ilustracje Majaluomy są raczej z piekła rodem. Po paru stronach można się jednak do nich przyzwyczaić, a po kilku kolejnych – nawet polubić.
W przypadku „Tato, kiedy przyjdzie święty Mikołaj?”, już na podstawie tytułu łatwo odgadnąć o czym jest ta książeczka. Nie liczyłam, ale szacuję że w tym roku na takie pytanie (zamiennie „tato/mamo”) odpowiedzieliśmy minimum 90.000 razy. A co mogą wymyślić zniecierpliwione dzieci, aby przyspieszyć czas? Ho, ho, ho!
U nas dodatkowo w tym roku opowieść jeszcze bardziej zyskała na aktualności – tak jak u Różyczków, tak i u nas przed świętami Matka była raczej nieobecna (choć jej zewłok teoretycznie siedział przy biurku), a prawie cały ciężar przygotowań spadł na barki Ojca. Nasz Ojciec dał radę, ale miał o jedno dziecię mniej niż pan Różyczko. Czy zaś ten sobie poradził? Oto jest pytanie!



Miejsce trzecie – Pettson i Findus.
Tym razem przenosimy się do Szwecji i znów mamy do czynienia z twórcą wszechstronnym, bowiem Sven Nordqvist nie tylko wymyślił swoje historie, ale i je zilustrował. Tak jak w przypadku Majaluomy, estetyka może budzić kontrowersje, choć te obrazki mają niewątpliwie swój urok. Wolę jednak Nordqvista jako ilustratora cudzych opowieści – kreska niby ta sama, ale jakaś bardziej przyjazna oczom (choćby w przypadku serii o Mamie Mu, autorstwa Jujji Wieslander).
W tym roku, poza sięgnięciem po krótką opowieść „Goście na Boże Narodzenie”, porwaliśmy się też na lekturę świeżo wydanej obszerniejszej książki „Niezwykły święty Mikołaj”. Jak dla mnie, to jednak za dużo Nordqvista na raz. W jego historiach brakuje mi bowiem lekkości i finezji – o ile zaś w przypadku kilkunastu stron ten brak nie doskwiera tak bardzo, o tyle przy stu paru potrafi dać już nieźle w kość. Dlatego cieplejszym uczuciem darzę pierwszą pozycję – jak się okazuje, mieszkający na uboczu staruszek i jego gadający kot w zielonych portkach też mogą mieć spore kłopoty ze świątecznymi przygotowaniami.

Marzy mi się, aby w następnym roku przeczytać podobny zestaw opowieści, tyle że pochodzący od polskich autorów. Ciekawe, czy ktoś da radę, nie popadając przy tym w typowy dla nas patos, kicz i dydaktyczny smrodek?
Chooo-inka (jak wykrzyknąłby pan Brumm), oto jest pytanie!

A wszystkim, którzy tego potrzebują życzę udanego przejścia w Nowy Rok, niosący ze sobą to, czego pragną!

Daniel Napp „Pan Brumm obchodzi Boże Narodzenie”, przełożyła Elżbieta Zarych, Wydawnictwo Bona, Kraków 2011.
Markus Majaluoma „Tato, kiedy przyjdzie święty Mikołaj?”, przełożyła Iwona Kiuru, Wydawnictwo Bona, Kraków 2011.
Sven Nordqvist „Goście na Boże Narodzenie”, przełożyła Barbara Holderna, Media Rodzina, Poznań 2008.
Sven Nordqvist „Niezwykły święty Mikołaj”, tłumaczyła Magdalena Landowska, Media Rodzina, Poznań 2012. 

sobota, 29 grudnia 2012

E. Zola "Brzuch Paryża", czyli pokaż mi swój brzuch po świętach, a powiem ci kim jesteś


Jednym ze skutków ubocznych świąt bywa zmiana wyglądu człowieka w jego środkowej części.
Zamiast zwiotczałego i obwisłego (wiem, wiem, nie u wszystkich) kawałka skóry pojawia się tam bowiem nagle napięty i dumnie sterczący brzuch, a raczej – pardon - Brzuch.
Niestety, mało kto umie go z dumą obnosić, oddając mu należytą cześć i honor. Większość chowa go pod obszernymi swetrzyskami (cóż za szczęście, że to zima!), ewentualnie wbija się w obciskające galoty (uważając planowanie rozbieranych randek na czas poświąteczny za objaw niemożebnej wręcz głupoty).
Błąd.

Bohaterowie – a przede wszystkim bohaterki, kobiety czytajcie i uczcie się! – powieści Zoli obnoszą swoje brzuchy z dumą. Gdzie tam zresztą brzuchy – to są brzuszyska!

„Piękna Liza stała nadal za ladą, zwróciwszy nieco głowę w stronę Hal; Florentyn przypatrywał się jej w milczeniu, zdziwiony, że ją znajduje tak piękną. (…) Objawiła mu się nad ladą z mięsiwem. Przed nią na półmiskach z białej porcelany były rozłożone nadkrojone kiełbasy arlezjańskie i lyońskie, ozory i kawały gotowanej wędzonki, głowizna wieprzowa w galarecie, otwarty słój mielonej wieprzowiny oraz puszka sardynek, której rozdarty metal ukazywał jezioro oliwy; poza tym po prawej i lewej stronie leżały na półkach salcesony włoskie i czarne, szynki: zwykła, bladoróżowa, i krwista jorska, grubo opasana tłuszczem.(…) Unosiły się opary mięsiwa, ociężała w swym spokoju Liza była jakby ogarnięta zapachem trufli. Tego dnia miała przepyszną świeżość; biel półmisków łączyła się z bielą jej rękawów i fartucha aż do grubej szyi i bladoróżowych policzków, gdzie ponawiały się delikatne odcienie szynki i przezroczysta bladość tłuszczu. Onieśmielony, w miarę jak na nią patrzył, zaniepokojony tą barczystą, prawidłowej budowy postacią, Florentyn przyglądał się w końcu ukradkiem jej odbiciu w lustrach dokoła sklepu. (…) Był to tłum Liz, które pokazywały szerokie barki, mocno osadzone ramiona, krągłą pierś, tak spokojną i wypiętą, że nie budziła żadnej zmysłowej myśli i była podobna do brzucha. Zatrzymał się, upodobał sobie szczególnie jeden jej profil, który miał w lustrze obok siebie między dwoma połciami świni. Wzdłuż marmurów i zwierciadeł, zaczepione na kotwach, zwisały wieprze i pasy słoniny przeznaczonej do szpikowania, a profil Lizy z jej tęgą szyją, zaokrąglonymi kształtami, wypiętym biustem, ten obraz opasłej królowej legł pośród surowego mięsa i słoniny.”

Tak, to bardzo dobra lektura na świąteczny czas.
Oszałamiające wonie (choć niestety niekoniecznie przyjemne), obfitość wszelkiego jadła, feeria barw i powracająca ciągle myśl – „jaka ze mnie chudzinka, muszę natychmiast coś zjeść aby nie zemdleć z głodu”, nasuwająca się przy każdej kolejnej wzmiance o Lizie, Ludwice – Normandce rybiarce, czy choćby Matce Chantemesse, która zdecydowawszy się kupić dwanaście wiązek rzepy, włożyła je do fartucha na brzuchu, „co zaokrąglało jeszcze bardziej jej szeroki stan” – to wszystko powinno wystarczyć za rekomendację.
Nie jestem specjalistką od Zoli (oto, jak można owinąć w bawełnę to, że w dotychczasowym życiu przeczytało się ledwie jedną jego książkę, no, może dwie, ale tej drugiej nie jest się pewnym), ale właśnie stałam się jego fanką.
Dawno nie miałam do czynienia z prozą tak soczystą i angażującą tak wiele zmysłów. Pomimo umiarkowanie atrakcyjnego otoczenia, w jakim rozgrywa się akcja (paryskie Hale w połowie XIX wieku perfumami zdecydowanie nie pachniały, a i poziom ich czystości pozostawiał nieco do życzenia), każdą kolejną stronę chłonęłam z niemalejącym zainteresowaniem. Być może jednostki bardziej niż ja obrzydliwe (o takie zaś nietrudno, gdyż zaprawdę mało jest rzeczy, które mnie brzydzą – przez wzgląd na innych nie będę ich tu wymieniać) nie dałyby rady przebrnąć na przykład przez opis targu rybnego, bądź też poddałyby się usiłując wyobrazić sobie woń panującą w piwnicy pani Lecouer, pełnej serów i masła. Bardzo mi ich żal, bo wyrządzona w ten sposób szkoda w lekturze jest absolutnie nie do powetowania.

Oczywiście, dla pełnego obrazu należy wspomnieć i o tym, że Zola zamieścił w swej powieści także silne wątki polityczne, historyczne, czy wreszcie obyczajowe. Z tej akurat części cyklu Rougon-Macquartowie nie dowiemy się jednak nic na temat życia francuskich wyższych sfer. Natomiast na temat biedoty i sfery – nazwijmy ją – lekkośredniej, informacji aż nadto.
Sporo też o samych Halach, będących tematem-samograjem i właściwym „brzuchem” powieści. Jako jednak, że o nich wszystko napisała już Guciamal, ja czuję się uprawniona, by poprzestać wyłącznie na brzuchach cielesnych.

A temat to także i niepokojący.
„- Czy znasz walkę Grubych z Chudymi? – zapytał.
Zdziwiony Florentyn zaprzeczył. Wówczas Klaudiusz zapalił się mówiąc bardzo pochlebnie o tej serii sztychów. Przytoczył niektóre fragmenty: Grubi, nadęci aż do pęknięcia, przygotowują się do wieczornego obżarstwa, podczas gdy z ulicy Chudzi, złamani postem, patrzą na nich z wyrazem zazdrosnych głodomorów (…) Widział w tym cały ludzki dramat; w końcu podzielił ludzi na Grubych i Chudych, dwie wrogie grupy, z których jedna pożera drugą, napełnia sobie brzuch i używa.”

Nie napiszę, kto wygrał walkę u Zoli, ale bez względu na jej wynik pewne jest, iż nie było to ostateczne starcie.
Mając to na uwadze i wiedząc ponadto, że zawsze najbezpieczniej być pośrodku, obejrzawszy się w lustrze po świątecznym rozpasaniu, czym prędzej idę się więc oddać prostym ćwiczeniom fizycznym.

Za wypożyczenie mi na dłuuugą chwilę owego Białego Kruka uniżenie dziękuję Zacofanemu w Lekturze!

Emil Zola, Brzuch Paryża, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1957; przełożyła Nina Gubrynowicz.  

poniedziałek, 24 grudnia 2012

Wesołych Świąt!


Miłości, uśmiechu i chwili wytchnienia.
Dla wszystkich!




A w bonusie dialog podsłuchany dziś w księgarni:

Pani wybiera prezent dla dziewczynki, która jest dla niej nie wiem kim (nie córką).
Sprzedawczyni: A co ona lubi?
Pani: Książki.
Sprzedawczyni: O, to mamy tutaj…
Pani (nie dając dokończyć): Ale ja już jej zapowiedziałam, że na pewno żadnej książki nie dostanie, bo kto to widział! Ma Pani może jakieś kucyki? O, widzę że pani ma. Poproszę tego różowego, jaki śliczny!
Sprzedawczyni (nieśmiało, acz z nutą błagania): Ale jak ona lubi książki, to na pewno nie lubi różowego koloru, może chociaż białego jej pani weźmie?

W związku z powyższym życzę Wam również, aby to nie do Waszych domów owa pani przyniosła dziś prezenty:)

piątek, 21 grudnia 2012

Jestem w niedoczasie, czyli idą święta?


A więc (nie zaczyna się zdania od „a więc”!) to jest tak.
Jest 21 grudnia, a u mnie coś nie gra.
Wróciłam dziś z pracy, zadarłam głowę do góry i zobaczyłam to.


Hm.
Jak ten czas szybko leci, doprawdy.

Następnie przez przypadek spojrzałam w dół.
„kici, kici” samo cisnęło się na usta.
Koty, mnóstwo kotów.
Tyle że nie mruczą, a jakoś i głaskać je nieszczególnie ma się ochotę.
Zdjęcia przez litość dla samej siebie nie zamieszczę. Nie kopie się leżącego.

Nie wiem, czemu co roku dzieje się to samo.
Od kilku lat przed świętami Bożego Narodzenia w mojej pracy rozpętuje się pandemonium.
Przez ostatni tydzień nie przeczytałam ani zdania z jakiejkolwiek książki. Owszem, w tym czasie przeczytałam – lekko szacując – kilka tysięcy stron, ale nic o czym mogłabym tu napisać. Ba, sama zapisałam nawet coś koło stron 150, ale do cytowania tu żadna z nich się nie nadaje.
Dziś wyszłam z pracy, dopychając za sobą drzwi kolanem, bowiem nieukończone sprawy pchały się jedna przez drugą. Chwilowo ogłuchłam i oślepłam, ale nie mam złudzeń – kiedy wrócę do pracy drugiego stycznia, smród będzie nie do zniesienia.

O tym, że Młodszy się rozchorował, nie muszę wspominać, gdyż jest to oczywiste, prawda?
Nie wiem tylko, czy mam bić dziękczynne pokłony za to, że nastąpiło to przed świętami, a nie w trakcie, dzięki czemu choć raz nie zaliczę pierwszego dnia świąt wizyty w dyżurnej przychodni, czy na razie się wstrzymać, nie wiedząc czy Starszy nie szykuje mi jakiejś niespodzianki?

Liczyłam, że wybawi mnie koniec świata, ale zdaje się, że we współczesnej rzeczywistości nawet Majowie się nie odnaleźli.

Jest jednak coś, co sprawia że święta boczkiem, boczkiem wcisnęły się do mojego domu.


Gdyby nie to, że połowa ciasteczek wyjechała w charakterze prezentów, to pewnie bym się nie zmobilizowała. A tak, udało się. O koszty mniejsza (i nie mam tu na myśli finansów).


Bardzo to lubię. Pieczenie ciasteczek (i ich późniejsze dekorowanie) to – poza przyjemnością z ich późniejszego jedzenia - też fantastyczna okazja do spędzenia czasu z dziećmi, nawet jeśli są dwójką wrzeszczących i wielbiących potwory chłopców. Choć chwilę mogłam robić coś razem z nimi, co złagodziło nieco wyrzuty sumienia z powodu odpychania ich rękoma i nogami, bo „mama musi pracować”.



Poza tym w czwartek Ania doniosła, że redakcja Dużego Formatu zrobiła nam fantastyczny prezent. Wieczorem mąż przyniósł z kiosku gazetę i okazało się, że to prawda!


To wszystko sprawia, że myślę sobie, iż może w tym roku nie trzeba jednak będzie odwoływać Świąt?
Dam radę!

czwartek, 13 grudnia 2012

List do Świętego, czyli ostatnia deska ratunku


Drogi Święty Mikołaju!

Wprawdzie wiem, że nie istniejesz, ale nie zaszkodzi spróbować, zwłaszcza że jesteś moją ostatnią instancją, a byłam przez ostatni rok grzeczna.
Ok, prawie grzeczna. Ale to też się liczy.

źródło zdjęcia: http://www.santaclauslive.com

Ponieważ zbliżają się Święta, a jak dotąd nie życzyłam sobie niczego szczególnego (bo te stosy książek oraz niezbędnie mi potrzebne nowe sukienki, sztuk trzy, nie powinny być traktowane jako prezenty, nieprawdaż?), ośmielam się zwrócić się do Ciebie z mą prośbą, licząc na Twoją świętą sprawiedliwość, nakazującą Ci obdarować każdego tym, czego pragnie najbardziej.
Abyś należycie zrozumiał wagę mej prośby, najpierw muszę Ci jednak skrótowo przedstawić zaszłości ostatnich dwóch dni.

Wczoraj.
Starszy (lat 7 i prawie pół) wyszedł ze szkoły z niespotykaną dotąd u niego miną. Trochę zadowolony kot, trochę spłoniona pannica lat naście.
- Czy wszystko w porządku, synku? – zapytałam kontrolnie.
- Taaak, mamo. Tak. – odparł.
Po chwili jednak dodał: - Mamo? A ile można mieć zakochanych?
- Zakochanych? – wykrzyknęłam. – A co to są „zakochane”?
- No wiesz, takie dziewczyny – wyjaśnił.
Moja czujność wzrosła. Dokonałam błyskawicznej analizy posiadanych danych i – niby od niechcenia - zadałam szybkie pytanie:
- A ile ich masz?
- Eee, no, chyba cztery – odparł, drapiąc się po głowie. – Ale to chyba za dużo, nie? – dodał po chwili.
- Myślę, że masz rację – odparłam powoli, gdy już odzyskałam mowę.
- No, i dlatego dziś z jedną zerwałem – wyjaśniał niewzruszenie dalej. – Ale chyba muszę zerwać jeszcze z jedną, nie?
- A co to znaczy, że z nią „zerwałeś” – zapytałam, pozornie spokojnie, jednak każdy mięsień mego ciała drgał i łkał.
- No wiesz, powiedziałem jej, że nie może być już we mnie zakochana – oświadczył Starszy tonem, w którym pobrzmiewało zdegustowanie moją niewiedzą.
- Aha, no faktycznie – odparłam szybko. Po chwili jednak pogrążyłam się do reszty – A skąd Ty właściwie wiesz, że te dziewczyny są w Tobie zakochane? – zapytałam.
- No mamo! No przecież jak one się ciągle do mnie przytulają i chcą mnie całować, to wiadomo, prawda?! – wykrzyknął z oburzeniem.
Prawda.

I widzisz, święty Mikołaju, ja nawet nie chcę, żebyś mi wyjaśniał jak to się dzieje, że dzieci lat siedem (i prawie pół) się zakochują, przytulają, całują i zrywają ze sobą. Nie, nie. To wyjaśnię sobie sama. Może. Kiedyś. Teraz chcę Ci tylko opisać jeszcze jedno zdarzenie.

Dzisiaj.
Młodszy (lat prawie cztery). Dziubuś mamusi. Mała przytulanka o okrągłych oczętach i dziecięco pulchnych rączkach. Jak dobrze, że jest taki malutki, cmok, cmok.
Idzie do przedszkola z Ojcem.
Wchodzą do szatni. Tam już przebierają się dwie koleżanki z grupy.
- Cześć !!! – krzyczą jedna przez drugą.
Młodszy nie zaszczyca ich spojrzeniem.
- Dzień dobry, dziewczynki – Ojciec próbuje stanąć na wysokości zadania. Niestety, dziewczynki nie zaszczycają go spojrzeniem.
- Mamo, mamo – jedna z dziewczynek szarpie swoją mamę za rękaw. – To jest właśnie ten kolega, w którym się zakochałam! – wyznaje dramatycznym szeptem.

Popołudniu w domu.
- Synku, a co to były za koleżanki rano w szatni? – Ojciec próbuje wysondować głębokość problemu.
- No takie, koleżanki. – nie chce współpracować Młodszy.
- A one Cię lubią? – Ojciec nie daje za wygraną.
- No. Bajdzo. – cedzi informacje Młodszy. – Cały czas chcą się ze mną bawić i mnie całować – łaskawie dodaje.

I oto, drogi Święty Mikołaju, doszliśmy do sedna.
Bardzo, ale to bardzo, bardzo Cię proszę: zrób coś z tymi dziewczynami! Niech one nie bałamucą moich małych chłopczyków!!! Bo ja rozumiem, że kiedyś tam, za parę lat, jak już będą mieli pryszcze, ale teraz??? Ja absolutnie nie jestem gotowa!

Dasz radę. Wierzę w Ciebie!
I pamiętaj, że ten pierniczek, który znalazłeś na talerzyku szóstego grudnia, to ja upiekłam! 

poniedziałek, 10 grudnia 2012

W. Tochman "Wściekły pies", czyli bez znieczulenia


Nie wiem, czy wróciłabym do reportaży Wojciecha Tochmana, gdyby nie świadomość nadciągającego wielkimi krokami spotkania z autorem.
Tochman = ból. Czarna noc z szeroko rozwartymi źrenicami. Nie lubię tak. Nikt nie lubi.
Gdy pierwszy raz czytałam jego teksty, byłam jeszcze młoda (on też) i nie miałam dzieci.
Kiedy na początku tego wieku jeździliśmy z mężem do Chorwacji, w walizce leżała jego książka "Jakbyś kamień jadła". Rozmawialiśmy z Chorwatami o ich spojrzeniu na ten straszny czas, a w tyle głowy miałam to, co o wojnie na Bałkanach pisał Tochman.
Rok po tym, kiedy byliśmy tam ostatni raz, urodziłam pierwsze dziecko. Od tamtej pory aż do teraz nie mogłam zmusić się, żeby wziąć którąś z jego książek do ręki. Nadal nie jestem gotowa, aby wrócić do „Jakbyś kamień jadła”, nie mówiąc już o przeczytaniu „Dziś narysujemy śmierć”; dlatego sięgnęłam po „Wściekłego psa”.
W zasadzie dobrze się złożyło, bowiem niejako równolegle czytałam polskie reportaże Ryszarda Kapuścińskiego.

Kapuściński w zbiorze „Busz po polsku” zebrał migawki z Polski lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Ot, fotografie, dodatkowe utrwalenie w pamięci tego, co kiedyś było tu i teraz. Czasem były to sceny banalne, czasem niecodzienne, jednak żadna z nich nie dotknęła mnie na wskroś.



Tochman wybrał tylko to, co boli. Pokazał konkretnych bohaterów, w ich bardzo indywidualnych sytuacjach, odnoszących się jednak zarazem do szerszego kontekstu, w którym wszyscy żyjemy. Może za 50 lat czytałabym te reportaże tak samo, jak teraz czytam teksty Kapuścińskiego, jednak czytam je dziś. Być może bolą mnie dlatego tak mocno, gdyż widzę, iż ciągle są aktualne. Pomimo upływu kilku lat (zbiór ukazał się w roku 2007; obecnie został wznowiony i uzupełniony o reportaże z tomu „Schodów się nie pali” – tytuł owej nowej całości to „Bóg zapłać”) niewiele się zmieniło, opisane w nim problemy nadal są realne.


Na pytanie czy kiedyś wróci do pisania reportaży o Polsce, Tochman odpowiedział że na razie nic na to nie wskazuje, bowiem uważa że nie ma nowych rzeczy, o których mógłby napisać. Po przeczytaniu „Wściekłego psa” w zasadzie go rozumiem. Problemy o których napisał kilka lat temu nie zniknęły, nie pojawiły się żadne cudowne rozwiązania; przeciwnie, część z nich zdaje się wciąż narastać.

Tochman pozornie nie komentuje; stawia tylko czasem pytania. Pytając ujawnia jednak niekiedy swój stosunek do bohaterów, uwypukla miejsca, w których widzi źródło problemu. Jego diagnoza zazwyczaj jest trafna, tylko co z tego, skoro nie wynaleziono jak dotąd lekarstwa.

W tym zbiorze znajdują się m.in. dwa reportaże, które dotyczą tego samego miejsca, tych samych ludzi i tego samego zdarzenia. Jest to otwierający całość „Mojżeszowy krzak” oraz kończące „Amen”. Tochman dwukrotnie – z różnej perspektywy czasowej – opowiada o tragicznej pielgrzymce autokarowej maturzystów z Białegostoku; pielgrzymce zakończonej wypadkiem, wskutek którego zginęło 13 osób. Wiem, że bez tego powrotu nie byłoby efektu, że dopiero on pokazał dodatkowy tragizm całej sytuacji, ale nie mogę pojąć, jak autor był w stanie tam wrócić. Zwłaszcza, że wiedział iż będzie to powrót bardzo bolesny. Dla wszystkich, także dla czytelników.

Polska Tochmana jest beznadziejna i przygnębiająca. Odbieram ją tak między innymi dlatego, że wiem iż tak wygląda naprawdę. Na szczęście wiem również, że ta prawda nie jest całą prawdą i że nawet u nas słońce czasem świeci.

Na razie jednak cieszę się z deklaracji autora, że nie będzie pisał o Polsce. Wystarczy mi tego, co sama widzę na co dzień, o czym czytam w gazetach. Czekam jednak z zaciekawieniem na jego nową książkę, nad którą teraz pracuje. Jak zdradził, powinna się ona ukazać jesienią, a będzie opowiadała o filipińskich slumsach. I pomimo że zdaniem Tochmana istnieje wiele podobieństw między Filipinami a Polską, mam nadzieję że ostatecznie okaże się, iż jest ich mniej niż przypuszcza.

Wojciech Tochman „Wściekły pies”, Wydawnictwo Znak, Kraków 2007. 

czwartek, 6 grudnia 2012

W. Chotomska "Legendy polskie", czyli historii o lekturach ciąg dalszy


Dawno, dawno temu, za siedmioma morzami i siedmioma kominami był sobie kraj. Nie duży, nie mały, taki w sam raz. W owym kraju żyło wielu ludzi i wiele też było tam dzieci. Musiały one chodzić do miejsc zwanych szkołami, gdzie spędzały całe dnie, ucząc się latami tych wszystkich rzeczy, które dziś poznają w dniu urodzin, kiedy wszczepia im się czip XA59f.  Zaiste, dziwne to były czasy.

W każdym razie, jak pisał kronikarz Polonius Informaticus, dzieci w szkołach musiały – pośród innych zajęć – także czytać książki. Pewnie teraz zapytacie, cóż to znaczy „czytać książki”? Otóż, ówczesna ludność z nieznanych powodów ceniła sobie historie zapisane na papierze. Zamiast, jak to jest dzisiaj, zaaplikować sobie nocną iluminację, podczas której bezpośrednio domózgowo można wszczepić sobie opowieści zabawne, smutne, czy jakie kto tam akurat potrzebuje, dzieci ślęczały długimi godzinami nad kartkami papieru, pokrytymi dziwnymi znaczkami, usiłując odtworzyć na ich podstawie jakąś historię. Nic więc dziwnego, że zajęcie to (które nazywało się, przypomnijmy, czytaniem) nie cieszyło się w owych czasach zbytnim powodzeniem. I dorośli, i dzieci wykręcali się od niego, jak mogli. Niestety, jeszcze 100 lat musiało upłynąć, zanim rządzący państwami zrozumieli, że nie ma ono sensu. Do tego zaś czasu przemocą zmuszano dzieci do tych niecnych praktyk (dorośli szybciej wyzwolili się z władzy owego zabobonu).

Wróćmy jednak do naszej historii. Otóż, jak donosi wspomniany już wyżej kronikarz, młodszym dzieciom nakazywano czytać opowieści (zwane legendami) o tym, jak to onegdaj bywało. Na nic zdawały się protesty i krzyki. Na nic zdał się podstęp grupy rodziców, zrzeszonych w tak zwaną radę, którzy – przy pomocy sprytnych i obrotnych sprzedawców obwoźnych - próbowali choć trochę wyzwolić dzieci z cierpienia, zakupując każdemu uczniowi jako podarek na zakończenie nauki w poprzedniej klasie książeczkę milszą oku, bo cieńszą, a do tego bogato ilustrowaną. Niestety, można powiedzieć wręcz, że pomysł ten obrócił się przeciw nim, bowiem nie tylko że i tak nakazano czytać dużo obszerniejszą i trudniejszą pozycję, gdzie o zgrozo, ilustracje pojawiały się tylko co którąś kartkę, ale i sugerowano, że druga książka, skoro już zakupiona, to też powinna zostać przeczytana. Oj, straszne słychać było z niektórych domów jęki i wzdychania!
   
Jeśli ciekawi jesteście o czym też owe biedne dziateczki musiały czytać, to spieszę donieść, że przedstawiano im szereg opowieści o ich kraju, założonym podobno przy udziale trzech braci: Lecha, Czecha i Rusa, o żyjących w nim niegdyś dziwnych i strasznych stworach zwanych bazyliszkami czy smokami, o złych i dobrych władcach, jak Popiel czy Piast i Siemowit. Nie szczędzono im też historii mrocznych i strasznych, ukrytych pod pozorami bajek o zwierzętach – złotej kaczce czy sielawowym królu. Nie pomijano żadnego zakątka kraju – historie dotyczyły zarówno Krakowa, jak i Warszawy, Wieliczki i Raciborza, Kruszwicy oraz Mikołajek. Bohaterowie legend byli zarówno dorosłymi jak i dziećmi, szewcami lub rybakami, książętami albo chłopami. Opowiadano o nich przy tym na przemian wierszem i prozą. Tak, trudno sobie to dziś wyobrazić, jednak jest to najszczersza prawda.

Zapytacie pewnie, po co wam w ogóle opowiadam tę historię. Sama się nad tym zastanawiam. Może dlatego, że dzięki temu nie odejdzie ona w zapomnienie? Może zaś dlatego, żeby powiedzieć że w owych czasach znalazły się dzieci, które dzięki tym opowieściom polubiły owe dziwne zajęcie o nazwie czytanie. Niektóre dowiedziały się też czegoś więcej o tym, skąd są, gdzie żyją, tak jak wy teraz tego się dowiadujecie. Może więc, jeśli przypadkiem znajdziecie się na jakichś wykopaliskach z XXI wieku, rozejrzyjcie się czy nie będzie tam „Legend polskich” Wandy Chotomskiej. Szukajcie jednak koniecznie tych z ilustracjami Janusza Stannego - nie pożałujecie!


Wanda Chotomska "Legendy polskie", ilustrował Janusz Stanny; Wydawnictwo Jaworski, Warszawa.

poniedziałek, 3 grudnia 2012

K. Ishiguro "Nie opuszczaj mnie", czyli bez emocji


Jeśli zaczyna się znajomość z Kazuo Ishiguro od „Nokturnów”, nabiera się spaczonego spojrzenia na twórczość tego pisarza. Wątek muzyczny staje się bowiem dominujący.

źródło zdjęcia
Kim jest Judy Bridgewater, do licha? – zastanawiałam się w czasie czytania. Wydawało mi się, że po „Nokturnach” poznałam gust muzyczny Ishiguro, kierujący się w rejony, które znam akurat całkiem dobrze. Ze znanych mi Bridgewater w muzyce występuje jednak tylko Dee Dee, zaś Judy? Pierwsze słyszę.

Co innego z piosenką, którą owa Judy śpiewa w książce, a która jest mi dobrze znana. Wprawdzie moje pierwsze skojarzenie nie biegnie w stronę anglojęzycznej "Never Let Me Go", wykonywanej chociażby przez Dinah Washington, lecz raczej do Brela i jego genialnego "Ne me quitte pas", ale sens każdego z tych utworów jest zbliżony. Niewątpliwie też Ishiguro chodziło o ten pierwszy utwór - oryginalny tytuł książki brzmi bowiem właśnie "Never let me go", nie zaś "If you go away", jak tłumaczy się tekst piosenki Brela. Powyższa wiedza nie uczyniła mnie jednak wcale wiele mądrzejszą.


Nie wiem, czemu tytuł powieści brzmi właśnie tak. I czemu nawiązuje tak wyraźnie akurat do tego utworu. Podmiot piosenki (czy jednej, czy drugiej, bez znaczenia) ma uczucia, które nim targają i w tym akurat momencie wyznaczają cały jego świat. A bohaterowie Ishiguro? Hm.
We wszystkich czytanych przeze mnie recenzjach tej książki, ich autorzy zastrzegali się na samym początku, że są one (lub nie są, bo się postarali) spoilerami. Moim zdaniem to bez znaczenia, bowiem sam Ishiguro odkrywa karty w zasadzie na samym początku. Już w pierwszym rozdziale dowiadujemy się bowiem, jakie będą losy bohaterów, których poznamy dopiero za chwilę. Wiemy więc, że Kathy H., narratorka historii, żyje i jest opiekunką osób, które przebyły donacje, zaś Tommy i Ruth zostali dawcami, którymi zresztą i ona się opiekowała. Koniec, wielki finał był już na początku. Dawcy – donacje, przy odrobinie rozumu po przeczytaniu trzeciej strony wiemy już jak cała opowieść się skończy i o czym będzie.

Ishiguro stworzył świat alternatywny, osadzony jednak w przeszłości (w Anglii, pod koniec XX wieku), w której ziściły się najgorsze sny przeciwników manipulacji genetycznych. Aż dziw, że tej lektury nie wypisują oni na swych sztandarach; myślę jednak, że to wyłącznie skutek niedostatecznego oczytania.
Autor zmusza nas do postawienia sobie paru pytań, zastanowienia się nad tym, w którą stronę zmierzamy i czy aby na pewno każdy postęp jest dobry, ale czyni to w sposób, który nie porywa. Cała historia, opowiedziana bardzo szczegółowo (momentami nazbyt szczegółowo) jest w zasadzie beznamiętna. Narratorka zdaje nam relację ze zdarzeń, niewiele mówiąc o swoich uczuciach. Także i pozostali bohaterowie są raczej jałowi. Jedyną osobą, która wyłamuje się z tego schematu jest Tommy, ale i to tylko do czasu. Gdy dodać do tego niemal całkowitą bezwolność głównych postaci, które choć czasem podejmują próby poderwania głów, zwieszają je natychmiast z powrotem przy niepowodzeniu, okazuje się że w zasadzie i książka nie wzbudza zbyt gorących uczuć. Letniość przy takiej tematyce to zaś wada.


W trakcie czytania powieści nie pamiętałam, że została ona zekranizowana.
Filmu nie widziałam, ale po obejrzeniu trailera odniosłam wrażenie, że reżyser filmu dodał do niego to, czego mi zabrakło w książce. Nie wiem jednak, czy efekt nie jest zbyt prosty, oczywisty, amerykański, choć przecież nie mam też pojęcia, co tak naprawdę chciał osiągnąć sam Ishiguro. Tytułowe „nie opuszczaj mnie” wydaje mi się bowiem jedynie jego pobożnym życzeniem – chciałby, aby którakolwiek ze stworzonych przezeń postaci wypowiedziała kiedyś, do kogoś taką prośbę. Na próżno.

A co z Judy?
Pojawiła się w filmie i zaśpiewała piosenkę. Jednak nie swoimi ustami, lecz ustami Jane Monheit i całkiem inną piosenkę.


Kto więc chce, niech rozwiązuje tę zagadkę, ustępuję pola. W tym czasie spróbuję zaś dopaść gdzieś „Okruchy dnia”, aby wreszcie dowiedzieć się, dlaczego Ishiguro wielkim pisarzem jest.

Kazuo Ishiguro „Nie opuszczaj mnie”, Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz, Warszawa 2005.