piątek, 25 października 2019

W.Chotomska "Wiersze pod psem", czyli kochajcie kundelki (nie tylko z okazji ich święta)!


Wprawdzie nie jestem fanką obchodzenia wszelakich Dni… (Chłopaka, Kobiet, itepe), to jednak nie mogłam  przejść obojętnie obok wypadającego podobno dzisiaj (pierwsze słyszę) Dnia Kundelka. Zwłaszcza, że w mojej Butenkowej kolekcji znajduje się książka idealnie na tę okazję pasująca.


„Wiersze pod psem” Wandy Chotomskiej były wydawane kilka razy, jednak – jak mi się wydaje, a przeprowadziłam dość porządną kwerendę – tylko raz w jedynej słusznej oprawie graficznej, tj. z ilustracjami Bohdana Butenki.

Rzecz działa się w roku 1959, gdy Mistrz liczył sobie ledwie 28 wiosen (sądząc jednak po treści niektórych ilustracji, prace nad książką zaczęły się już pod koniec roku 1958, tj. jeszcze przed 28. urodzinami Butenki). Ledwie a jednak aż, bo takiej dbałości o książkę jako całość spodziewać by się można było po człowieku starszym, dojrzalszym, który niejeden już błąd popełnił i wyciągnął z niego wnioski.


"Wiersze pod psem" czarno na białym (choć niekiedy biało na czarnym, a także kolorowo na białym lub czarnym) pokazują Butenkowy geniusz i wyjątkowość. Żadna z ilustracji nie jest przypadkowa, książka zaczyna się już od obwoluty, gdzie kryje się pierwsza niespodzianka,  zahacza o stronę tytułową, a potem konsekwentnie biegnie (czy raczej drepce na czterech łapach, niekoniecznie tylko psich) dalej.


Jasne przy tym jest, że ilustrator nie jest tu tylko na doczepkę, przeciwnie – to równorzędny partner autorki wierszy (duet Chotomska – Butenko był zresztą wyjątkowo płodny, na szczęście dla nas wszystkich), uprawniony do samodzielnego komentowania tekstu (takiej ilości „dopisków grafika” nie widziałam chyba w żadnej innej zilustrowanej przez Bohdana Butenkę książce).


Na każdej stronie coś się dzieje, zmieniają się nie tylko rasy psów (swoją drogą, ciekawe czy można wnioskować z nich o tym, czy pod koniec lat 50-tych ubiegłego wieku opisane w wierszykach rasy psów były tymi najbardziej modnymi? Pojawiają się mianowicie jamniki, teriery, szpice, pinczery maltańskie, charty, pudle, boksery, chow-chowy, owczarki szkockie i spaniele. Mowy nie ma o amstaffach, briardach czy husky). Nie jestem specjalistką, ale mam wrażenie, że ilość użytych przez Butenkę na tych ledwie kilkudziesięciu stroniczkach technik czy po prostu trików graficznych jest co najmniej ponadprzeciętna.   


Ale miało być o kundelkach.
Nie wiem czy Bohdan Butenko miał psa, jednak wnioskując z jego rysunków, pierwszym skojarzeniem ze słowem „pies” były u niego właśnie one.
Kim bowiem był Cezar (ten od Gucia), jeśli nie kundlem?
Kim jest większość narysowanych przez niego w tej książeczce psów, łącznie z tym okładkowym? Wiadomo! Kundelkami.


Kiedy nieco ponad pół roku temu podjęliśmy decyzję o adopcji psa, wiedzieliśmy, że będzie to pies rasy kundelberry. I taki się trafił. Najlepszy.


Kochajcie kundelki! One potrafią kochać jak nikt inny (przykro mi, w tym przypadku w starciu pies vs. kot wygrywa pies. Przez nokaut).
A w schroniskach czeka ich na Was całe mnóstwo, wszystkie tak samo zapłakane.


Wanda Chotomska „Wiersze pod psem”, ilustrował Bohdan Butenko. Państwowe Wydawnictwo Literatury Dziecięcej „Nasza Księgarnia”, Warszawa 1959.

sobota, 19 października 2019

B.Butenko, A. Dobiecka "Nienarysowane historie", czyli pożegnanie Mistrza


- A co to za kolorowa książeczka? – zagadnął mnie w tym tygodniu wesoło mój fryzjer, człowiek sympatyczny i niegłupi.
Wyciągnęłam z torebki „Nienarysowane historie”.
- O, dla dzieci. Takie też Pani czyta? – zapytał z niespecjalnym zdumieniem, nawykły przez lata naszej znajomości do tego, że siedząc z farbą na głowie czytam różne, niekiedy zaskakujące książki.
Wyjaśniłam mu. Również to, że ta akurat książka to niekoniecznie dla dzieci. Oraz że umarł właśnie Mistrz - Bohdan Butenko.
- Aha. No tak coś kojarzę, że coś było za dzieciaka. Ale żebym wiedział coś więcej o człowieku, to nie powiem.


Bo tak to się w tym świecie kręci. Jedni wielbią, inni nie mają pojęcia. Dla mojego serca to bez znaczenia. Zieje w nim rana.

„Nienarysowane historie” nie są moją ulubioną pozycją w Butenkowej kolekcji. Brak tu bowiem nowych, porywających, zachwycających ilustracji – na kolejnych kartach możemy zobaczyć wyłącznie postaci już znane: Gucia, Cezara, Gapiszona, Kwapiszona, tyle że w nowych niekiedy pozycjach. Z kolei same historie z życia Butenki (a raczej historyjki), pogrupowane w czterech rozdziałach „Młode lata”, „Praca”, „Podróże” oraz „Różne”, nie są szczególnie porywające. Zwłaszcza dla kogoś, kto jak ja starał się czytać wszystkie wywiady z Mistrzem, zarówno te gazetowe, jak i zamieszczone w różnych książkach („Co czytali sobie kiedy byli mali?” czy „Ten łokieć źle się zgina”). Bohdan Butenko był bowiem nie tylko mistrzem ilustracji, ale i mistrzem w ukrywaniu własnego życia prywatnego. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że kto przeczytał jego dwa, może trzy wywiady, ten poznał wszystko, co Mistrz chciał światu ujawnić.




Mimo to, czytając teraz ponownie „Nienarysowane historie”, uświadomiłam sobie jasno dlaczego pokochałam, kocham nadal i będę kochać do końca życia Bohdana Butenkę.


Za konsekwencję. Od dzieciństwa chciał rysować i rysować, czy to się komuś podobało, czy nie.
Początki mojej twórczości były trudne i bolesne. A to z racji tego, że rysowałem na marginesach zeszytów. Niezależnie od przedmiotu, z którego były to notatki, marginesy zapełniały komiksowe postacie. Przygody tych bohaterów ciągnęły się w głąb zeszytu. Ale im bardziej moja twórczość podobała się kolegom, tym mniej podobała się nauczycielom, bo miałem poobniżane stopnie.

Za umiejętność zdystansowania się od samego siebie. I wobec innych, mimo że sytuacja wymagałaby być może, by się chociaż zdenerwować.
Kilka lat temu, na konferencji poświęconej pisarstwu dla dzieci, polowała na mnie dziennikarka z lokalnej telewizji. W końcu przydybała mnie w jakimś kącie, podsunęła pod nos mikrofon, operator wycelował we mnie kamerę i padło pytanie:
- Jak powinno się pisać dla dzieci?
- Tak, jak dla dorosłych – odpowiedziałem. – Czyli dobrze. Ale tutaj, na konferencji, jest więcej osób kompetentnych, które mogą dokładnie odpowiedzieć na to pytanie. Ja mogę objaśnić jak rysować dla dzieci.
- Aaaa, to pan też rysuje?! – wykrzyknęła z zachwytem zdumiona dziennikarka.

Za inteligencję. I wiarę w to, że również czytelnik takową posiada.
 Kiedyś spędzałem plener w Rogowie i musiałem się wybrać do miejscowego GS-u. (…) Gdy wszedłem do sklepu, zobaczyłem między salcesonami a puszkami z mielonką upstrzony przez muchy, wyblakły i zatłuszczony luksusowy album z pracami Wita Stwosza. Parę tygodni wcześniej próbowałem dostać go w Warszawie, ale mimo wysokiej ceny nakład rozszedł się błyskawicznie. (…) Zapytałem więc zaciekawiony:
- A co ta książka tu robi?
Sprzedawczyni odpowiedziała:
- A, bo ja mam limit. To znaczy muszę każdego miesiąca nabyć książki za sumę trzystu złotych. Więc zamiast kilkudziesięciu tanich książek wzięłam jedną drogą. I tak tego nikt nie kupi, a dużo mniej miejsca zabiera.


A poza tym za:
- szerokie horyzonty i wiecznie otwartą głowę,
- genialny zmysł obserwacji,
- pracowitość połączoną z poczuciem własnej wartości,
- szacunek dla drugiego człowieka,
- poczucie humoru.


I tak bardzo mi przykro, że owszem, w „Nienarysowanych historiach” Bohdan Butenko wspomina o Szczecinie, jednak w takim oto kontekście:
Zaproponowano mi poprowadzenie warsztatów w ekskluzywnej, renomowanej szkole w Warszawie. Ustaliliśmy z organizatorem honorarium i określonego dnia poprowadziłem zajęcia. Gdy wychodziłem, organizator gdzieś zniknął. Długo go szukano, a gdy znaleziono, okazało się, że nie dysponuje on żadnymi pieniędzmi. Podobna historia spotkała mnie w największej bibliotece w Szczecinie, gdzie miałem wystawę. Obiecano mi dokumentację z ekspozycji i zwrot kosztów podróży. Nigdy nie dotrzymano obietnicy.

Przeprosiłabym za Szczecin. Na kolanach. Niestety nie zdążyłam.


Bohdan Butenko "Nienarysowane historie", zebrała Anna Dobiecka. Axis Mundi, 2016.

Na wszystkich zamieszczonych w poście zdjęciach widnieją książki z mojej, ciągle jeszcze niepełnej, Butenkowej kolekcji. Twórczość Mistrza stała się jednak w miniony poniedziałek, w co nie sposób uwierzyć, zbiorem zamkniętym.

sobota, 5 października 2019

B.Butenko "Grzyby i król", czyli o czym autor nie napisał


Król Pafnucy Trzeci, bohater bajki napisanej i zilustrowanej przez Bohdana Butenkę "Grzyby i król", nigdy dotąd nie był jeszcze na grzybobraniu.


Dlaczego? – zapytacie. - Czy mieszka w Norwegii?
Hm, raczej nie. Wprawdzie Norwegia jest monarchią, zatem szanse na króla są w niej większe niż w Polsce, nie zbiera się w niej grzybów, jednak nie wydaje się, aby którykolwiek z jej królów (a nawet aż trzech) miał szansę mieć na imię akurat Pafnucy.

Jak sądzę, przyczyn należy upatrywać raczej w istocie królowania. Król bowiem rzadko oddaje się sam plebejskim rozrywkom. Ma od tego poddanych. Którzy wstają o świcie (król jeszcze wtedy śpi, otulony cieplutką kołderką). Drepczą w gumiakach po mokrym lesie, narażając się na ukąszenia kleszczy (w królewskiej garderobie gumiaków się nie uświadczy). Schylają się co chwilę, dostrzegłszy wśród liści prawdziwka czy kozaka, co następnego dnia skutkuje często bólami w krzyżu (król nie schyla się po nic, jego krzyżem jest zaś cały kraj, który dźwiga na swych barkach. Metaforycznie. Starczy).

Doprawdy, na pozór wiodę królewskie życie. To mój małżonek bowiem wstał w tym roku o świcie, wdział gumiaki i udał się w mroczną czeluść lasu. Ja zaś nie mam gumiaków; mam za to cieplutką kołderkę (i ułożonego na niej, grzejącego mnie w nerki kota; każdemu królowi szczerze polecam!). Na tym podobieństwa się kończą, gdyż bóle w krzyżu miewam i bez grzybów, do tego całkiem niemetaforyczne.



Mi jednak również, podobnie jak Pafnucemu, zdarzyło się wybrać do lasu z wielkim koszem. Oboje naiwnie myśleliśmy, że skoro inni nie mają problemów z napełnieniem go dorodnymi grzybami, my także zrobimy to raz, dwa.
Cóż. Jak napisano w książce: „chodził godzinę, chodził dwie – na próżno: ani jednego grzyba.” 


Swoją klęskę przyjęłam z godnością. Zrozumiałam, że mogę zbierać tylko te grzyby, które będą rosły z transparentami „Tu jesteśmy!”, dlatego też, nie licząc na ich rychłe pojawienie się w lesie, czym prędzej wróciłam pod cieplutką kołderkę (uprzednio jednak wyiskawszy się z kleszczy).
Tym samym dowiodłam, że w mych żyłach nie płynie królewska krew.





Prawdziwy bowiem król, a takim, rzecz jasna, jest Pafnucy Trzeci, zdenerwowawszy się („Co te grzyby sobie myślą?”), natychmiast przechodzi do działania.
Wie, że w tym przypadku konieczne jest wysłanie do lasu heroldów celem oznajmienia „prawdziwkom i innym maślakom” królewskiej woli („Król nasz i monarcha, miłościwie nam panujący Pafnucy Trzeci, nakazuje wam wszystkim stawić się jutro na polanie, bo punktualnie o ósmej jego majestat was stąd zabierze!”), a następnie surowe ukaranie wszelkich przejawów lekceważenia tejże („Jutro rano cały las wyciąć tak, żeby tam jednego drzewka nie zostało!”).



Docenić przy tym należy umiejętność zmiany zdania. I to mimo najwścieklejszej wściekłości, która może ogarnąć człowieka (a co dopiero króla!) na widok wysłanych do lasu z siekierami drwali, którzy krążą w tę i z powrotem, nosząc do domów kolejne kosze wypełnione grzybami, mimo że nieprawomyślnymi!
Tak, nawet król, widząc taką ilość grzybów, może rzucić się do zbierania.

A król dobrodziej tylko pot ociera z czoła i zbiera, zbiera, zbiera…



Kiedy pierwszy raz przeczytałam tę książkę (a pisałam o niej już tutaj), nie doceniłam sprytu mistrza Butenki.
Sprytu, który kazał mu uciąć opowieść w newralgicznym momencie. Król zbiera w zapamiętaniu, dworzanie odnoszą kolejne kosze do zamku. I nikt, absolutnie nikt, nie zadaje sobie pytania o to, co dalej się z zebranymi grzybami działo.
No ja się wcale nie dziwię.

Gdyż grzyby, po zebraniu, trzeba natychmiast przerobić.
Oczyścić, pokroić. Ususzyć, udusić. Wsadzić w ocet i w cebulę. Zakisić też można.


Król mąż przywiózł mi przedwczoraj z lasu mnóstwo grzybów. Po czym, zalany w pestkę (nie ma to jak grzybobranie z kolegami), udał się do łóżeczka. A następnego dnia, wytrzeźwiawszy, do pracy. Czym prędzej.

Czyściłam, kroiłam. Suszyłam, dusiłam. Wsadzałam w ocet. Mroziłam. I tak przez pół nocy oraz kolejny dzień cały aż do kolejnej nocy.


Zrobiłam grzyby w śmietanie, w pomidorach i zupę grzybową.



Dzieci drugiego dnia odmówiły dalszego spożywania („znów grzyby?!”)
W międzyczasie skończyły mi się słoiki i cierpliwość. 


O tak, Bohdanie Butenko, teraz już doskonale wiem dlaczego kazałeś swojemu królowi błąkać się do dziś po lesie.
Bo niewątpliwie w zamku te wszystkie kosze z grzybami odbierała bardzo, bardzo, bardzo Zła Królowa!!!

Bohdan Butenko „Grzyby i król”. Wydawnictwo Dreams, Rzeszów 2013.

poniedziałek, 16 września 2019

PSO, czyli Prawo Sobie Olewamy (w szkole)


Pierwsze 2 tygodnie szkoły za nami (do wakacji jeszcze tylko 283 dni; stan na 16 września).
W większości placówek upłynęły pod znakiem PSO (przedmiotowych systemów oceniania), WSO (wewnątrzszkolnych systemów oceniania), lub – jak byłoby najpoprawniej, bo w zgodzie z ustawą o systemie oświaty - oceniania wewnątrzszkolnego.

Jak stanowi przepis (art. 44b ust. 8 ustawy z 7 września 1991 r. o systemie oświaty, dostępna np. tutaj): „Nauczyciele na początku każdego roku szkolnego informują uczniów oraz ich rodziców o:
1) wymaganiach edukacyjnych niezbędnych do otrzymania przez ucznia poszczególnych śródrocznych i rocznych ocen klasyfikacyjnych z zajęć edukacyjnych, wynikających z realizowanego przez siebie programu nauczania;
2)  sposobach sprawdzania osiągnięć edukacyjnych uczniów;
3) warunkach i trybie otrzymania wyższej niż przewidywana rocznej oceny klasyfikacyjnej z zajęć edukacyjnych.”

W tłumaczeniu zatem na język polski: nauczyciel musi poinformować o tym:
1) za co postawi uczniowi określoną ocenę (wyrażoną w skali 1-6, w każdym razie na koniec roku szkolnego),
2) jak sprawdzi czego uczeń się nauczył
oraz 3) co uczeń może zrobić, jeśli chce poprawić ocenę na koniec roku szkolnego (w stosunku do tej, która mu "wychodzi").

Nauczyciel nie musi informować o niczym więcej, choć oczywiście jeśli chce – może. To jednak co wymienione wyżej, MUSI zrobić.
Z rzeczy przymusowych nauczyciel nie może zapominać jeszcze o jednym. O tym mianowicie, że jeśli chce stawiać oceny, to tylko za to, za co przewiduje je ustawa.

O tym, za co można oceniać ucznia, pisałam szerzej tutaj. Przypomnę więc tylko zwięźle, że oceny z poszczególnych przedmiotów (bo są jeszcze oceny z zachowania) można stawiać wyłącznie za osiągnięcia edukacyjne ucznia (art. 44b ust. 1 pkt 1 ustawy o systemie oświaty). A polega to na rozpoznawaniu przez nauczycieli poziomu i postępów w opanowaniu przez ucznia wiadomości i umiejętności w stosunku do wymagań określonych w podstawie programowej kształcenia ogólnego lub efektów kształcenia i kryteriów weryfikacji w podstawie programowej kształcenia w zawodzie szkolnictwa branżowego oraz wymagań edukacyjnych wynikających z realizowanych w szkole programów nauczania” (art. 44b ust. 3 pkt 1 ustawy o systemie oświaty). Uff!

Ustawa ustawą, trzeba ją zastosować w rzeczywistości.
W tej zaś od lat niewiele się zmienia. Bo nie ma to jak utarta praktyka i „wszyscy tak robią”. To zwalnia z myślenia i daje nieco wolnego czasu. Nauczycielom. Gdyż rodzic dziecka szkolnego w pierwszych tygodniach września podpisuje hurtowo wklejone do uczniowskiego zeszytu a wręczone uprzednio przez nauczyciela, zapisane gęstszym lub rzadszym maczkiem, kartki.

A co na kartkach? Oto subiektywny przegląd. Przykłady dobrane z kilku szczecińskich szkół podstawowych, z rozmaitych klas (jednakże tylko z przedziału IV-VIII; zdjęcia powiększają się po kliknięciu w nie).

Przykład 1, historia klasa VI:


Długo, zawile i... nie na temat.
Ani słowa o tym do czego odnosi się tak pracowicie i skrupulatnie rozpisany przedział procentowy i ocenowy. Konia z rzędem temu, kto odgadnie, które treści podstawy programowej wpadają do której przegródki. Czy jeśli uczeń będzie wiedział wszystko o Łokietku, a o Kazimierzu Wielkim kompletnie nic (strzelam, nie mam pojęcia czego w tym roku szkolnym uczą się na historii szóstoklasiści), to na koniec roku szkolnego dostanie 3 czy 2?
Ocenianiu podlega w zasadzie wszystko (również to czy zeszyt jest w kratkę, w linie czy gładki oraz czy w piórniku ucznia jest klej), w tym również to, co ocenie w świetle ustawy nie podlega (aktywność, zadania domowe, diagnoza - bez wyjaśnienia czym ta ostatnia jest).
I wreszcie najważniejsze. Nieważne, że ustawodawca uważa, że uczeń może poprawić  planowaną ocenę roczną. W tej szkole i klasie oceny z historii poprawić nie może. Koniec i kropka. O!

Przykład 2, historia klasa VI po raz drugi:


W zasadzie można napisać: jak wyżej (a to dwie całkiem różne podstawówki!).
O ocenie rocznej wiadomo tylko tyle, że stanowi sumę punktów zdobytych w ciągu całego roku, ale już za co można dostać ile punktów, o tym nauczyciel milczy. 
Milczy również o możliwości poprawy oceny rocznej, nie zapominając jednakże o nałożeniu obostrzeń w zakresie możliwości poprawy ocen cząstkowych. Ciekawe w jaki sposób ustalił, że przy poprawie pracy pisemnej można otrzymać tylko 90% pierwotnie możliwych do zdobycia punktów? Czemu 90, a nie np. 50, albo 95%, hę?
Czytający wyraźnie czuje też ból, który towarzyszył przyjęciu przez nauczyciela do wiadomości faktu istnienia sześciostopniowej skali ocen. No okej, skoro już muszę, to niech będzie, że stawiam szóstki. Ale tylko tym, co mają 100%, buchacha!
No i jak zwykle: oceny (negatywne) za brak zeszytu, podręcznika. To może dla równowagi przewidzieć pozytywne za uśmiech na twarzy? Umocowanie prawne mniej więcej takie same.

Przykład 3, biologia klasa 7


Powtórzę się: jak wyżej i jeszcze wyżej (a dodam, że to kolejna, trzecia już, podstawówka).
Nie ma tego co być powinno, jest za to mnóstwo innych rzeczy, niezgodnych z przepisami. 
Pewną nowością jest natomiast to, że ten nauczyciel lub zagadki. "Ocena na koniec okresu i roku nie jest średnią arytmetyczną ocen cząstkowych". Hm, ciekawe czy za odgadnięcie czym w takim razie jest (poza tym, że słodką tajemnicą nauczyciela) przewidziane są nagrody?

Przykład 4, przyroda klasa 4:


Tak, to czwarta już podstawówka. W tej jeszcze nie byliśmy.
Tym razem widać staranność w przepisaniu fragmentów ustawy. Która, jak wszystkim wiadomo, napisana jest językiem zrozumiałym dla każdego dziesięciolatka (bo w tym wieku są czwartoklasiści, choć akurat w tej klasie większość stanowią dziewięciolatki, ups!).
Dużo słów, mało treści. 
Kiedy uczeń dostanie jaką ocenę? Nie wiadomo.
Jak może uzyskać wyższą ocenę na koniec roku? Nie wiadomo.
Ale wiadomo (po lekturze wcześniejszych przykładów), że można dostać oceny (dziwnym trafem wyłącznie negatywne) za to, co nie powinno podlegać ocenie w ogóle.

Przykład 5, język polski, klasa 6:


Żeby nie wyjść na zrzędę: widać, że nauczyciel postarał się dobrać język do możliwości percepcyjnych uczniów. Brawo!
Niestety jednak i w tym przypadku nie poinformował o tym, o czym miał obowiązek poinformować.
Nie ma ocen, są punkty. Nie wiadomo ani jak będą one przeliczane na oceny, ani kiedy i co na ile punktów nauczyciel oceni.
Wiadomo też, że poprawa nie jest czymś mile widzianym (znów tylko 90% punktów). Na pytanie o możliwość poprawy oceny rocznej odpowiedzi udziela tylko echo.
A jako prawniczka nie mogę przyczepić się do podstawowej rzeczy. 
"Zawrzyjmy umowę" - pisze nauczyciel. Brzmi to nieźle, naprawdę.
Dopóki człowiek nie wie, że umowa to wspólne ustalenia dwóch stron. Do których dochodzi się zazwyczaj w drodze negocjacji.
To jak, proszę pani (lub pana), co do którego z punktów jest pani/pan otwarta/y na sugestie uczniów?

Przykład 6 i ostatni, klasa 8, matematyka:

Wizualnie bomba!
Jasno i przejrzyście.
Koniec komplementów.
Bo jeśli chodzi o treść, niczym tak naprawdę to PSO nie różni się od poprzednich.

I co?
Mi bardzo smutno, a Wam?

Jak widać na załączonych obrazkach, w większości PSO nie ma tego co być w nich powinno, za to jest mnóstwo rzeczy niepotrzebnych, stojących ponadto często w jawnej sprzeczności z ustawą.
Często są one napisane językiem trudnym do zrozumienia przez dorosłych, a co dopiero przez dzieci.

Skłania mnie to do wystąpienia z apelem.

Drodzy nauczyciele!
Ustawodawcy, gdy nakładał na Was obowiązek przedstawienia uczniom (i ich rodzicom) zasad oceniania, naprawdę nie chodziło o to, byście pisali uczniom za osiągnięcie ilu procent (procent czego?) będziecie stawiali jaką ocenę. Oni mają wiedzieć czego mają się nauczyć, by wiedzieć, że dostaną np. trójkę. Muszą też wiedzieć w jaki sposób będziecie to sprawdzać, jakie kryteria zastosujecie.
To nie jest czas na puszczanie wodzy fantazji i wymyślanie za co by tu jeszcze można było ocenić ucznia.
Nie macie prawa stawiać ocen za estetykę prowadzenia zeszytu, najdrożsi pedagodzy. (Chyba że chodziłoby o przedmiot kaligrafia, ale o ile się nie mylę, fala resentymentalnych powrotów do podstaw programowych jeszcze nie dopłynęła do czasów międzywojennych.)
Za aktywność na lekcji też nie.
I za brak zadania domowego również nie (ale o tym dyskusje na różnorakich forach toczyły się już w ubiegłym roku szkolnym).
A tym bardziej za brak zeszytu. Oraz za to, że nie jest on w kratkę, a uczeń ma długopis z różowym, nie niebieskim wkładem.
I nie możecie napisać uczniowi, że nie może poprawić oceny na koniec roku. No naprawdę nie możecie, serio, serio. Bo on ma prawo ją poprawić. Tak stoi zapisane w ustawie. Której nie możecie zmieniać, bo tak.

Naprawdę, nie mamy złych ustaw edukacyjnych. Mamy tylko złe wyobrażenie na ich temat, które – kompletnie nie rozumiem dlaczego – w większości szkół faktycznie owe ustawy zastępuje.

Wróćmy zatem do przeciętnego rodzica, masującego nadgarstek po złożeniu kilkunastu podpisów w kilkunastu zeszytach.
Cóż oto robi przeciętny rodzic w takiej sytuacji?
Brawo, zgadliście.
Nic.
Przeciętny rodzic nie czyta tego co podpisuje. Jeśli zaś czyta, niezupełnie rozumie (ja tam mu się wcale nie dziwię). Jeśli rozumie, macha ręką.
Bo to tylko „takie papierki, wiecie państwo, Unia kazała/RODO (niepotrzebne skreślić), teraz taka biurokracja wszędzie”.
A poza tym, jeśli czegoś nie wiesz, to się nie denerwujesz, nieprawdaż? I cóż z tego, że dotyczy to Twojego dziecka? Ja chodziłam do szkoły, ojciec chodził do szkoły i przeżyliśmy, to i ono przeżyje.

Może tak, może nie. Ja tam oglądałam ostatnio od środka poradnie i oddziały psychiatryczne dla dzieci i młodzieży. Kłębiące się tam tłumy nie biorą się znikąd. Śmiem zaś twierdzić, i nie tylko w oparciu o doświadczenia mojego własnego dziecka, że jednym ze źródeł ich pochodzenia (choć, rzecz jasna, nie jedynym) są szkoły.

Czas na literacką dygresję.
Dzięki lekturze „Rany” Wojciecha Chmielarza, o której pisałam w poprzednim poście, przypomniałam sobie ostatnio reportaż Mariusza Szczygła „Śliczny i posłuszny”, opisujący historię nauczycielki (nazwanej na potrzeby reportażu Ewą T.), która zakatowawszy sześcioletniego pasierba i odbywszy orzeczoną wobec niej w związku z tym karę pozbawienia wolności, powróciła do pracy w szkole  (reportaż do przeczytania w książce M. Szczygła „Nie ma” lub tutaj). Ponieważ było to w moim przypadku kolejne czytanie tego tekstu, tym razem mogłam skupić się na jego tle, które dotychczas pozostawało w cieniu najbardziej wstrząsających faktów.
A w owym tle Mariusz Szczygieł napisał m.in. tak:

Ponieważ bywało się tu i tam, to czytając zasady uczestnictwa na lekcji matematyki u E.T., doznało się nawet pewnego szoku. Jedna z jej zasad brzmi: uczeń używa na lekcji długopisu w kolorze granatowym, użycie innego składa się na ocenę niedostateczną.
Może pan odnaleźć stronę WWW szkoły, gdzie Ewa T. aktualnie pracuje, i sprawdzić, jaki regulamin obowiązuje w sali, gdzie ona uczy".

Sprawdzam i nie chciałbym być uczniem Ewy T.
Uczniowie muszą przebywać w klasie w bezwzględnej ciszy. Uczeń, który nie usłyszy tego, co mówi nauczycielka, dostanie jedynkę. Uszkodzenie czegokolwiek w sali uczeń musi naprawić na swój koszt i otrzymuje ocenę niedostateczną. Nieporządek na ławce ma wpływ na ocenę. Uczniowie mają zająć miejsca raz im wskazane i mogą je zmienić, tylko kiedy nauczycielka wyda takie polecenie. Do jej poleceń trzeba stosować się natychmiast. Ma to się odbywać w ciszy, a uczeń musi się skoncentrować na prawidłowym i szybkim ich wykonaniu.
Żeby uczeń nie zapomniał o regulaminie, ma obowiązek wydrukować go z internetu i wkleić na drugą stronę zeszytu, zaś na pierwszej napisać, że nauczycielem jest profesor T.

Podpisując w tym roku kilkanaście PSO, nie mogłam odgonić się od krążących natrętnie wokół mojej głowy pytań.
Czy którykolwiek z rodziców dzieci, które uczyła Ewa T. przeczytał ustalony przez nią regulamin? Czy którykolwiek z nich zareagował na to, co w nim przeczytał?
Jak to możliwe, że dyrekcja szkoły, w której uczyła Ewa T. zezwoliła na to, by nauczyciel ustalił i egzekwował takie zasady? I dlaczego było to możliwe?

Tak, oczywiście, to przypadek skrajny.
Aczkolwiek czy naprawdę zamieszczanie w PSO postanowień jawnie sprzecznych z ustawą to nie jest skrajność? A robią to niemal wszyscy nauczyciele; przejrzałam kilkadziesiąt PSO z pięciu różnych szczecińskich szkół. Nie znalazłam ani jednego, które odpowiadałoby minimum wymogów przewidzianych ustawą.
Mnie to przeraża.

Co zatem robić?
Odpowiedź zależy od tego czy jesteś rodzicem, czy nauczycielem.
Jeśli tym pierwszym – przemyśleć, spisać swoje przemyślenia i porozmawiać. Z nauczycielem lub dyrekcją szkoły. O zmianie filozofii. O potrzebie respektowania prawa. O przywróceniu uczniom ich podmiotowości.
Jeśli jesteś nauczycielem - przeczytać ustawę. Pomyśleć. Zapytać. Otworzyć się na rozmowę. I na uczniów.  

Róbcie zresztą cokolwiek innego co przyjdzie Wam do głów. Tylko róbcie. Zanim szkolne mleko się rozleje, a wielu uczniów poparzy.

niedziela, 1 września 2019

W.Chmielarz "Rana", czyli jedenaste: nie oczekuj


Pisanie w dniu 1 września o oczekiwaniach nie jest najlepszym pomysłem.
Oczekiwania to najgorsze co można mieć w związku z rozpoczęciem nowego roku szkolnego. Wobec szkoły, nauczycieli, dzieci oraz siebie jako rodzica.
Oczekiwania to otwieracz do puszek z frustracją, rozczarowaniem i niepotrzebnym stresem.

Na najnowszą książkę Wojciecha Chmielarza, „Rana”, wydaną mniej więcej rok po poprzedniej, „Żmijowisku”, wiele osób, w tym ja, czekało. Autor przyzwyczaił swoich czytelników do wysokiego poziomu (o proszę: tutaj i tutaj).




„Rana” przyszła w paczce razem z kilkoma innymi pozycjami. Wszystkie (może poza nieujętymi na zdjęciu podręcznikami dla Starszego - każdy w cenie odpowiadającej wyrobom z 24-karatowego złota; nie ma to jak rocznik uczniów, którzy muszą zdać się na dyktat wydawców i hurtowni, bo nie istnieje dla nich rynek wtórny podręczników) zostały powitane z radością, jednak tylko „Rana” z entuzjazmem. To głównie jej wyczekiwałam. To ona dostąpiła rzadkiego zaszczytu – została przeczytana tego samego dnia, kiedy trafiła do moich rąk, w całości. Niewątpliwie, moje oczekiwanie, iż Wojciech Chmielarz napisze kolejną trzymającą w napięciu powieść, zostało spełnione.
Niestety, tym razem liczyłam na coś więcej.
I po co?



Nie byłoby „Rany”, gdyby nie było szkoły. Prywatnej szkoły podstawowej, położonej w Warszawie, co ma pewne znaczenie fabularne, aczkolwiek drugorzędne. Prywatna szkoła samo zło, chciałoby się napisać, w ślad za jedną z czwartoplanowych bohaterek „Rany”, przypadkową staruszką, doradzającą jednej z głównych postaci: „Tam źli ludzie pracują. Nie warto. Niech pani znajdzie normalną szkołę dziecku…
W opisanej w książce szkole dzieją się złe rzeczy - choć nie szkoła jako taka jest ich źródłem, to jednak bez niej wiele z nich nie miałoby miejsca. Ofiary wybierane są i wśród dorosłych, i spośród uczniów. Ale ofiarami okazuje się również wielu spośród tych, którym autor pozwolił przeżyć.

O prywatnych szkołach jako siedliskach zła wiem bardzo wiele. O występujących w nich rozbieżnościach między oczekiwaniami (i obietnicami) a rzeczywistością również. Tak, to miejsca, do których trafiają dzieci dobrane według specyficznego klucza. A imię jego: dużo zer na bankowych kontach ich rodziców.  
W związku z tym powinnam być zadowolona, że w „Ranie” znalazłam to, o czym sama przekonałam się (i napisałam) już wcześniej. Że rządzi tam pieniądz. Że zarządzający lubią papierki lakmusowe, np. w postaci stypendiów dla ubogich uczniów. Że nie uczy się tam dzieci empatii, współpracy i życia w normalnym społeczeństwie, lecz funkcjonowania w tej bańce, w której zostały zamknięte dzięki pieniądzom rodziców.
To wszystko prawda. Ale u Chmielarza jest ona zbyt oczywista.

„Rana”, mimo że krwista, jest bardzo czarna. Jest rozległa, jednak jej brzegi są gładkie, nie poszarpane. Wszystko (poza główną intrygą i pytaniem o to kto jest mordercą - po raz kolejny bardzo długo dałam się zwodzić) jest tu dość proste. I czarne, nie białe, i nie szare. Brakuje niejednoznaczności, wątpliwości. Tak, życie bywa takie jak tu opisane. Są tacy ludzie. Ale nie wszyscy, do diabła.
Przykro mi, po książce Wojciecha Chmielarza oczekiwałam czegoś więcej. Nie chciałam powtórki z serii gliwickiej – dobrej, ale za bardzo mrocznej, za bardzo jednoznacznie złej. Tymczasem właśnie to, tyle że unurzane w psychologicznym sosie (autor utrzymuje się na kursie obranym już przy „Żmijowisku”), dostałam.
A było się nie nastawiać.

Moim najpoważniejszym zarzutem wobec „Rany” jest nadmiar, bynajmniej nie krwi, choć trupów, owszem, całkiem sporo jak na jedną książkę. Autor miał zbyt wiele pomysłów na poprowadzenie czytelnika ku rozwiązaniu zagadki, która wprawdzie pozornie dotyczy tego, kto zabił, jednak faktycznie tego, co tak bardzo poraniło bohaterów, wszystkich bez wyjątku. Tej książce brakuje normalności, choćby w homeopatycznej dawce.

Razi także (uwaga, spojler!) jednoznaczna inspiracja reportażem Mariusza Szczygła „Śliczny i posłuszny” i podążenie tropem tego, co najbardziej intrygowało Szczygła w tej historii, opisanej po raz pierwszy przez Barbarę Seidler w tekście „Pani od maszynoznawstwa”. Pierwowzorem jednej z kluczowych postaci jest bohaterka opisanych tam zdarzeń – kobieta, nauczycielka, zabójczyni sześcioletniego dziecka. Chmielarz dokonał wprawdzie nieco zmian (płci dziecka oraz jego pokrewieństwa z morderczynią - faktycznie ofiarą był chłopiec, zakatowany przez swoją macochę, przy bierności, a może i współudziale ojca; u Chmielarza jest to dziewczynka, biologiczna córka zabójczyni), jednak poza tym ta sama jest nie tylko oś całej historii, ale i sporo jej szczegółów. A zwłaszcza sprzączka od wojskowego pasa, którym bite było dziecko. Kto raz przeczytał reportaż Seidler, nigdy pewnych rzeczy nie zapomni.

Zadaniem reportera jest opisanie rzeczywistości. Pisarz ma ten przywilej, że ogranicza go tylko własna wyobraźnia. Czy jednak tak jest również w przypadku, gdy korzysta, choćby w ramach luźnej inspiracji, z prawdziwych historii? Ja uważam, że nie; w tym zakresie nie zmieniłam poglądu od czasu lektury „Innej duszy” Łukasza Orbitowskiego.

Dlatego „Rana” jest, moim zdaniem, najmniej udaną książką Chmielarza. Za prosto przychodzi mu rozgrzeszanie (choć tylko niektórych), zbyt łatwe są podsuwane przezeń tłumaczenia. Za czarno-białe wykreowane przezeń postaci, mimo że pozornie skomplikowane. Biedni lepsi, bogatsi gorsi, choć poranić tak samo można i jednych, i drugich. Zarazem nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że autor przestraszył się wniosków, do których doszedł, stąd takie a nie inne zakończenie. Dające nadzieję, mało jednak moim zdaniem przekonywujące.
Za łatwo wreszcie rysowało się autorowi obraz złej szkoły, prywatnej szkoły.
Oczekiwałam czegoś więcej. Od Wojciecha Chmielarza. Sam to sobie u mnie zrobił. Za dobrze pisze.

Z dwojga złego wolę jednak frustrację spowodowaną rozczarowaniem wyczekiwaną lekturą (choć „Rana” jest zupełnie niezłą książką, serio) niż tym, że nie spełnią się moje oczekiwania co do nowych szkół obu moich synów. Niby poprzeczka nie jest zawieszona zbyt wysoko (gorszych niż dotychczasowe mieć raczej nie mogą), ale po co mi samodzielnie wyprodukowany stres i frustracja?

Dlatego 1 września 2019 roku od szkolnictwa w tym kraju nie oczekuję niczego. Swoje oczy zwracam raczej ku niebiosom: czekam na cud, który pozwoli mi i mojej rodzinie przetrwać kolejne 10 miesięcy.

Wojciech Chmielarz „Rana”. Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2019.